W ostatni dzień przed powrotem do Szwajcarii zdążyłem spotkać się z M, z którą nie widziałem się odkąd wróciła z Kostaryki, wypić kawę z dawnym współwspaczem, którego poznałem tuż przed wyprowadzką do Szwajcarii, a który obecnie za sprawą siłowni i regularnych treningów przyciąga niczym magnez, czego nie można powiedzieć o jego intelekcie, zrobić zakupy w Renomie, wpaść do rodziców na bliskie spotkanie 3. stopnia z dalszą rodziną, do której się nie przyznaje i świadomie bojkotuje spotkania z nią od przeszło 6 lat, a na koniec skoczyć do chłopaków na Krzyki na wódeczkę by porozmawiać o randkach i seksie z niepełnosprawnymi gejami. W dodatku rano bylem wypoczęty, pełen wigoru i radości, że już niedługo wsiądę w samolot, który zabierze mnie naprawdę daleko.
Z K spotkaliśmy się na lotnisku w Monachium i odtąd oficjalnie rozpoczęła się nasza australijska przygoda. Zostaliśmy jeszcze tylko na noc w hotelu Zurichu, bo okazało się, że w domu nie mamy prądu i jest jak w grobowcu a M biega wszędzie ze świeczką dopóki nie zjawi się jakiś elektryk.
K i M przypadli sobie do gustu. Po raz kolejny przekonałem się, że żeby kogoś polubić wcale nie trzeba z nim rozmawiać, bo to się czasami po prostu czuje. M wystrojony od stop do głów powitał nas w progu naszego domu a później zabrał na lunch do Azzurro. K takich frykasów nie jadła od dawna, nie dawała się zbytnio prosić i pałaszowała wszystko, co podstawiał jej M.
K patrząc na nas stwierdziła, że jesteśmy fajną parą i że dzięki M stałem lepszy i atrakcyjniejszy pod względem wyglądu, co nie jest nieprawdą, bo kupowania, dobierania ciuchów i dodatków nauczył mnie M.
Wskoczyłem jeszcze ostatni raz do wanny zrelaksować się przed czekającym mnie długim 24 godzinnym lotem…