Już drugiego dnia po przylocie do Sydney wzięliśmy udział w wycieczce za miasto. Jet leg w ogóle nam nie dokuczał, pierwszą noc przespaliśmy normalnie i bez budzenia się o dziwnej porze.
Hotelowe śniadanie nie przypadło nam do gustu zwłaszcza pod względem ceny (35 AUD), dlatego przed zbiórka na wycieczkę do Canberry wyszliśmy z hotelu w poszukiwaniu jakiegoś miłego deli. Nie musieliśmy daleko szukać, bo tuż za rogiem w kierunku Marriott Harbour natrafiliśmy na smakowicie wyglądający coffee bar serwujący wszystko, czego dusza pragnie: omlety, fritaty, jogurty, muffiny, ciasta, rogaliki, sałatki owocowe, cieple kanapki z tuńczykiem albo łososiem, ryz, kiełbaski i przysmaki kuchni chińskiej. Chińczycy prowadzący ten lokal okazali się bardzo gościnni i dzięki temu zjednali sobie naszą lojalność – obiecaliśmy stołować się u nich codziennie przez cały nasz pobyt w Sydney.
Zbiórka zaplanowana była na 7.25 a punkt 8.00 po zebraniu innych współpasażerów mieliśmy wyjechać w kierunku stolicy. Niestety w każdej grupie musza zdarzyć się jakieś indywidua… W naszej trafiliśmy na kilka: hinduską parę, w której mąż maharadża nie rozumiał pojęć miejsce i godzina zbiorki, targając za sobą ogon w postaci starej, garbatej i brzuchatej żony, samotnie podróżujący Tamil, który nigdy nie pamiętał gdzie wsiadał i wysiadał, 5 osobowa rodzina ogrów z Papui i Nowej Gwinei – jednakowo smolisto czarna, płaskonosa, niskiego wzrostu, potwornie otyła i notorycznie spóźniająca się, myląca miejsca zbiórki, gubiąca paszporty i uwielbiająca stołowanie się w przy autostradowych jadło budach serwujących wątpliwej, jakości pasze w towarzystwie chmary much.
Dzięki takim okazom z każdego punktu programu wyjeżdżaliśmy z dużym opóźnieniem.
Myśląc o Australii, pierwszym miastem, jakie przychodzi mi do głowy jest Sydney – oklepany widok budynku opery nad zatoką oraz wspomnienie Olimpiady z 2000 roku. Miastem mniej reklamowanym i odwiedzanym jest Canberra. Ta dziura jest jednak siedzibą rządu, Parlamentu i wszelkich australijskich instytucji.
Canberrę wybrano na stolicę dopiero w roku 1908. W tym czasie Parlament mieścił się jeszcze w Melbourne, a inne instytucje rządowe w Sydney. Oba, już rozwinięte i największe w Australii miasta, ostro rywalizowały ze sobą o miano stolicy. Nie chcąc tracić popularności ani w Melbourne, ani w Sydney, ówczesny Parlament zdecydował się na śmiały krok i ustalił, że stolicą będzie miasto, pośrodku, czyli w nieznanej nikomu dziurze o nazwie Canberra.
Idea „zielonego miasta ogrodu ” sprawiła, że Canberra jest miastem położonym na ogromnej przestrzeni. Szerokie drogi są właściwie, alejami, niskie domy stoją z daleka od siebie, każdy otoczony wielkim ogrodem. Po Canberrze jeździ się jak po rozległym parku, bo spoza zieleni widoczne są tylko największe budynki. W centrum znajduje się pięknie wymodelowane jezioro, a znaczna część miasta leży u podnóża góry Black Montan, porośniętej gęstym lasem eukaliptusowym.
To rozsianie i rozrzedzenie sprawiają, że spacery są właściwie niemożliwe, bo dotarcie z jednego punku to drugiego zajmuje przynajmniej kilkadziesiąt minut, a nawet godzin. Wszyscy, więc w parkowej Canberrze poruszają się samochodami. Na uroczych, alejach nie widać przechodniów delektujących się zielenią miejską. Nawet rowery są rzadkością, a dzieci do szkół są dowożone autobusami.
Canberra zdaje się być sterylnym zielonym miastem-uzdrowiskiem, w którym życie toczy się jednak bardziej powoli. Dla Europejczyków, zupełnie nie mieści się w koncepcji stolicy, gdzie wartko i całodobowo ulicami śpieszą się przechodnie, a noc nie jest ciemna i wypełniona odgłosami przyrody. Najciekawszym i najbardziej znanym miejscem Canberry jest narodowy Parlament. Jego projekt i wykonanie wzbudziło wiele kontrowersji w australijskim, narodzie, bowiem koszty budowy a także utrzymanie przerosły najśmielsze prognozy. Parlament, bowiem mieści się we wzgórzu, został dokładnie wtopiony w kształt naturalny najwyższego wzniesienia Canberry.
W zgodzie z ideą miasta w naturze, budynek przykryty został warstwą ziemi z nienagannie utrzymanym trawnikiem. Zielony dach obsiano fantastycznie zieloną trawą, wymagającą nieustannego podlewania, a woda jest ponoć towarem deficytowym w tym kraju.