K. nie może nadziwić się moja fascynacją wietnamską kuchnią. Od kilku dni pożeram niesamowite ilości spring rollsów i wciąż nie mam ich dosyć. Każdy wieczór spędzamy na tarasie naszego pokoju, po co gnieździć się i przepłacać w restauracji, kiedy piękny widok na morze mamy z naszego pokoju a jedzenie z pobliskiego food corneru, który codziennie zaopatruje nas w świeży towar.
Szybką łodzią motorową popłynęliśmy dziś na Green Island. Na katamaranie pełno było Japończyków, Chińczyków, Włochów i Niemców – praktycznie nikt z grupy nie mówił po angielsku. Włosi, którzy przysiedli się do naszego stolika, operowali tylko yes/no/ok w rożnej kombinacji i odetchnęli z wyraźną ulga, gdy przemówiłem do nich w ich ojczystym języku.
Na Green Island wypożyczyliśmy sobie leżaki i parasol, zamówiliśmy zimne napoje i wreszcie od momentu przyjazdu do Australii poczuliśmy się jak na prawdziwych wakacjach. Przed południem zebraliśmy nasze menele i wróciliśmy na statek, którym popłynęliśmy dalej w kierunku Wielkiej Rafy. Odziani w mocno przylegające lateksowe stroje (parzące meduzy) z maską i fajką wskoczyliśmy do cieplej, turkusowo – błękitnej wody zanurzyć się w innym świecie. Słońce piekło niemiłosiernie, w wodzie się tego nie odczuwało, ale za każdym razem, kiedy wracaliśmy na katamaran nie mogliśmy nawet ujść paru kroków, bo drewniane deski pokładu parzyły nam stopy. Świat australijskiej Wielkiej Rafy Koralowej opisano już wiele razy i nic nowego już chyba od siebie nie napisze oprócz tego, że warto było móc samemu tej przygody doświadczyć.
Ładne to Cairns, zwłaszcza promenada Esplanade, miło było wieczorami przejść się wzdłuż brzegu morza i nacieszyć oko opalonymi, atletycznie zbudowanymi podmiotami biegającymi wokół i uprawiającymi ćwiczenia w pobliskich parkach.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.