Kulinarnie czujemy się niezmiernie dopieszczeni, myślałem że będziemy głównie skazani na hotelową kuchnie, ale M. nie próżnował i w naszej okolicy wyszukał prawdziwe jadłodajnie-perełki. Stołujemy się głownie w trzech: libańskiej, tureckiej i tajskiej a w czasie wycieczek poza miasto zwykle trafiamy na birjani z kurczakiem albo rybą. W ciągu dnia panują straszne upały sięgające 35 a nawet 40 stopni, dlatego głodni jesteśmy przeważnie dopiero wieczorem a jeść późno wiadomo niezdrowo, ale tutaj mam to gdzieś bo takich meze, humusów, ryb i innych delicji na co dzień nie mam a sześciopak to rzecz nabyta…
Saif został naszym przewodnikiem. Zabrał nas do Nizwy i do Kanionu. Wozi nas własnym terenowym autem i cierpliwie odpowiada na wszystkie pytania M., który jakby się wściekł, bo co kwadrans zasypuje go kolejną serią stu pytań do.
W piątek mieliśmy pojechać do Sink Hole i Sur, ale biuro podroży nas zlało i nikt po nas nie przyjechał. Jak tam zadzwoniłem, żeby ich zrugać usłyszałem jedynie: today no tour, tour tomorrow 8 o’clock i to by było tyle w tym temacie. Bierzesz albo spadaj. Nie zostało nam z M. nic tylko rozbić się przy basenie i spędzić dzień prażąc się w słońcu. Szczęście w nieszczęściu przy hotelowej sadzawce natrafiliśmy na S. byłą dziewczynę G., która od kilku lat pracuje w Swiss i przyleciała do Muscatu rejsem poprzedniego wieczoru.
W drodze powrotnej z Sur i Wadi Bani Khalid Saif zabrał nas do Wahiba Sands, pokazać typową wioskę Beduinów i zakosztować krótkiego safari po okolicznych wydmach. Wrażenie przednie gdyby tylko nie smutny widok pozostawionych przez biwakowiczów masy plastikowych butelek i śmieci, rozrzuconych na całym terenie. M. bardzo wczuł się w rolę wytrwałego podróżnika odwiedzającego nieznane miejsca zamieszkałe przez koczujące na pustyni plemiona i z zainteresowaniem słuchał wszystkich opowieści naszego przewodnika. Z obrzydzeniem wzdrygał się na historie o skorpionach, robakach i wężach, których w okolicy nie brakowało i tak się w nie wczuł, że kiedy jedna kobieta złapała go za kostkę piszczał jak rozhisteryzowana kobieta.
No ale najlepsze miało dopiero nadejść, w drodze powrotnej zapalił się silnik w naszym Land Cruiserze, zaczęliśmy dymić jak lokomotywa więc zjechaliśmy na pobocze. Saif próbował schłodzić silnik resztkami wody, która nam została, ale nie pomogło. W totalnej dupie (80km od Muscatu) po ciemku, wśród kamieni, krzaków, węży i bóg wie jakich innych strasznych drapieżnych gadów i płazów drałowaliśmy w dół do rzeki napełnić plastikowe butelki wodą, oświetlając sobie drogę światłem z komórki. Było bosko, choć prawie narobiłem w gacie.
Niestety nasza wyprawa po wodę na niewiele się zdała, bo silnik i tak nie zapalił. Było grubo po 20. jak jednogłośnie zdecydowaliśmy się wyjść na drogę tzn. autostradę i łapać stopa. Bosko. Rozpędzone auta mijały nas ze średnią prędkością 100km/h i w totalnej ciemności tylko cudem ktoś byłby wstanie zauważyć stojące na poboczu 3 cipy machające nieśmiało rączkami. Do najbliższej wioski było z 10 km w lewo a na prawo autostrada pięła się wysoko w górę nie wiadomo gdzie… No ale zdarzył się cud. Jeden taksówkarz nas zauważył, zdążył w porę wyhamować i pozwolił nam wpakować mu się na tylne siedzenie gdzie siedział już jego syn. Ściśnięci jak sardynki w puszce wracaliśmy do Muscatu.
Wjeżdżając do centrum natknęliśmy się na wypadek. Na głównej arterii miasta auto zderzyło się z … jachtem.
Takie rzeczy to chyba tylko w Omanie.
Dziś leżymy na basenie i taksujemy rozebranych pilotów i stewardów Swissa, wieczorem będziemy z nimi wracać do domu.