Zrobiłem użytek z ponad ćwierć miliona punktów, które uzbierałem w programie lojalnościowym Radissona.
Tegoroczne wakacje z Tunezji zaplanowaliśmy już w marcu, z góry zakładaliśmy, że ma to być typowy wypad na plażę, bez napinania się i intensywnego zwiedzania. No i właściwie tak było: luksusowo, ciepło, blisko, tanio, poprawnie i nudno. M głównie uczył się do egzaminu, podczas gdy ja czytałem książkę za książką, leżąc leniwie pod parasolem, zabezpieczony olejkiem do opalania, wlewając w siebie kolejne kufle schłodzonego piwa, mało przejmując się tym, co myśli o tym M. Zupełnie nie chciało mi się lecieć gdzieś daleko, dlatego dwie godziny samolotem z Genewy było rozwiązaniem optymalnym. Tylko załoga Tunisair trochę przaśna: mówiła jedynie po arabsku i francusku, w obyciu było słabiusieńko – z grubsza ciosani, bezzębni, brzuchaci panowie albo roztyte arabskie meduzy z żółtymi zębami. Zupełnie nie było, na kogo popatrzeć ani wizualizować bliższe spotkania trzeciego stopnia.
W dzień było upalnie, wyprawa pieszo do miasta przed godziną 17.00 oznaczała kisiel w majtkach. Zwykle wieczorami do mediny jechaliśmy taksówką, w jakiejś fajnej knajpce szukaliśmy miejsca na kolacje (co było zajęciem nie lada ciężkim, bo apetycznie i czysto wyglądających miejsc było jak na lekarstwo) a potem pieszo wracaliśmy do hotelu. W Hammamet na każdym kroku można było natknąć się na kawiarnie oferujące herbatę lub kawę, w których przesiadywali mało urodziwi panowie, w brudnych obszarpanych ciuchach popijając kawę, herbatę albo wodę. Od razu widać, że to muzułmański kraj bo piwa czy wina tam się nie pija.
Przed każdym wyjściem warto strzelić sobie banie na rozluźnienie nerwu, bo tunezyjscy handlarze uwielbiali zaczepiać i zachęcać do targowania się – po prostu taki ich urok.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.