Jetleg mnie dopadł i tym razem. Z Frankfurtu wyleciałem wcześnie rano, lot trwał ponad 9 godzin, gdy wylądowałem w Vancouver było samo południe. Spałem trochę w samolocie, bo wiedziałem, że po przylocie czeka mnie prawie cały dzień na nogach nim będę mógł walnąć się do lóżka.
Po przyjeździe do hotelu walczyłem ze sobą, żeby nie zasnąć, piłem kawę, wietrzyłem pokój, pogoda była iście barowa co też nie bardzo mi pomagało bo inaczej po prostu wyszedłbym gdzieś do miasta się przespacerować. Około 15. skapitulowałem i wślizgnąłem się pod miłą ciepłą kołderkę zdrzemnąć się chociaż godzinkę albo dwie… no i spałem 8 i nie obudził mnie nawet budzik. O dziwo po północy znowu udało mi się zasnąć.
Wczoraj wieczorem zapuściłem się aż do Granville Island, pokręcić się trochę po galeriach i sklepach by na koniec wylądować na kolacji w małej przytulnej knajpce. Po trzech lampkach białego wina zrobiło mi się nadzwyczaj błogo i przyjemnie i jak wróciłem do hotelu od razu poszedłem w kimę niczym zmęczony dzieciak.
Dziś koniec lenistwa, po południu lecę do San Francisco i dalej do San Jose. Guat Hong napisała mi, że taksówka z lotniska do hotelu wyniosła ja 165 dolarów. Teraz rozumiem, czemu wszyscy wypożyczają tutaj auto.
GH przyleciała z Singapuru już wczoraj rano, planując spędzić cały dzisiejszy dzień na zakupach w Great Mall w Milpitas, Westfield i w the Gilroy. Rano zadzwoniła jeszcze do mnie oburzona, że nawet taksówka z hotelu Valencia do outletu kosztowała ją następne 100usd. Mam nadzieję, że chociaż znajdzie tam coś dla siebie, bo amerykańskie sklepy, choć oferują wszystkie rodzaje marek to rozmiarowo oscylują od xxl w górę.
Oglądam sobie Amerykanów i to jak się ubierają no i pewnie jestem skończonym fiutem, wiem, ale jakoś nie mogę przestać patrzeć na nich inaczej niż krytycznie: wszystko dużo za duże, przaśne, znoszone, wytarte, niechlujne, mocno byle jakie, rozciągnięte, poprute, za to na sportowo i byleby wygodnie. To czym karmią nas telewizja i reklama można spokojnie odłożyć na półkę z książkami for freaks albo inne science-fiction.
Jutro zaczynamy workshopy. Mój nowy szef postarał się bardzo, żebyśmy przypadkiem nie marnowali czasu, i tak oto zaczynamy o 8.30, kawe będą dostarczać nam na bieżąco, lunch zostanie nam dowieziony abyśmy nie musieli przypadkiem wychodzić z sali, koniec o 17 a każdego wieczoru kolacja albo z bossem albo big bossem albo innymi ważniakami.
A może już w poniedziałek mnie zwolnią to dostanę odprawę i będę mógł położyć na wszystko laskę, polecieć gdziekolwiek tylko zechcę i robić coś zupełnie mało pożytecznego?