Co, jak co ale kulinarnie bardzo się rozpieszczaliśmy przez te kilka dni. W piątek po przylocie szukaliśmy jakiegoś fajnego miejsca na wieczór żeby zjeść coś elegancko i treściwie, ale każdy bar i pub oprócz smrodku niestrawionego piwa oferował głównie cheeseburgery, pizzę albo frytki. Przypadkiem na Golden Mile znaleźliśmy restauracje Angels with Bagpipes i gdyby nie to ze kelner był z rodziny to pewnie stolika byśmy nie dostali, bo bez rezerwacji w piątkowy wieczór ani rusz. Przystawka, główne danie, deser, wino plus atencja kelnera i jego faceta w kolorowych skarpetkach w pakiecie były bezcenne.
W sobotę zabrałem M. na lunch do Pizza Express obok dawnego hotelu Missoni i gdyby nie otaczający nas krzyk bachorów byłoby spoko. M. narzekał tylko na wytwór zwany pizza light, na cienkim jak bibułka cieście i bez środka za to reklamowany, jako pizza mniej niż 500 kalorii. Po zwiedzeniu zamku wpadliśmy do Amber, ostatecznie jedynie na siku, bo stolika nie było dane nam dostać ani teraz ani na wieczór i nie pomógł urok słowiańskiej ani południowej urody. Uprzejmy pan zaproponował nam za to stolik w Towers. Wydawało mi się, że po angielsku mówię dobrze, ale jak trochę przed 20.30 pojawiliśmy się w recepcji Muzeum Narodowego usłyszeliśmy, że stolik przecież zarezerwowany mamy, ale dopiero na 21.30. Czas sobie w zegarku zapomniałem przestawić, przez co świeciłem później oczami przed M. W ramach zabijania czasu zabrałem go na drinka do baru w hotelu Quorvus. Raczyliśmy się Penicilin zastanawiając się, czemu podają go w szklance przystrojonej surowym, przeto niezjadliwym kartoflem. Dopiero nazajutrz barman oświecił mnie, że to był imbir.
Towers – jedzenie wyśmienite (ostrygi), nowoczesny wystrój, super atmosfera i fantastyczna obsługa (mnóstwo Polaków), a w ciągu dnia podobno piękna panorama miasta.
Na kolację urodzinową M. pacykował się jak panna na wydaniu: prasował się, prysznicował, golił, balsamował, perfumował najdroższymi swoimi perfumami Amuage, nawet sobie włoski z uszu przystrzygł i wydepilował sobie jaja – pardon tzn. strefę bikini – co najmniej jakby mieli nas tam na deser zblowjobować. Kolacja składała się z 7 daniowego menu degustacyjnego z odpowiednio dobranym menu win luksusowych – co akurat specjalnie mnie nie dziwiło biorąc pod uwagę, że solenizant został w tym roku dyplomowanym somellierem. Na koniec dostałem szklaneczkę armagnacu a M. rachunek na ponad 600 funtów.
Jak ja kocham jego próżność.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.