Zaczęło się.
L. biega po biurze jak kot z pęcherzem, co kwadrans wyrasta przy moim biurku, mocno skupiony i na okrągło zalewa mnie podchwytliwymi pytaniami: co z tym, a co z tamtym, a to już zrobione, a mamy dostęp, a na pewno?
Od początku było wiadomo, że projekt będzie z tych w kręgu quick & dirty, więc o 100% sukcesie nie było nigdy mowy, mogliśmy tylko minimalizować straty, a w niektórych przypadkach podejmować jedynie działania ratunkowe, byleby tylko coś się nie wysypało i nie zwiększyło szkód.
Odejście GH wcale mi nie pomogło, razem z nią zniknęła wiedza operacyjna o tym, co przez ostatnie kilka lat robiliśmy w Azji i choć mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych to odtwarzanie utraconego know-how jest procesem żmudnym, trudnym a przede wszystkim frustrującym. W spadku po GH dostałem dwa projekty: w Chinach oraz w Indiach i może kiedyś bym się z tego cieszył gdyby tylko połowa dokumentacji nie była w chińskich krzaczkach (pierwszy raz w życiu wypełniałem wniosek o wydanie karty kredytowej po chińsku) a ciabaci wiedzieli co się w ogóle dzieje u nich oddziałach, bo na miejscu nikt ni hu-hu i każdy odsyła mnie z pytaniami do GH…
GH jest niesamowita, choć Fazi lekką ręką pozbył się jej z dnia na dzień, ona wciąż gotowa jest mi pomagać. Bardzo się lubimy i prawie, co drugi dzień ze sobą rozmawiamy, ale nie wykorzystuję tej sytuacji i nie przybiegam do niej z każdym problemem. Pozbywając się jej Fazi zdawał sobie sprawę, że niektóre tematy będą kuleć wiec ja nie zamierzam wykorzystywać teraz jej życzliwości. Choć wczoraj miałem gorszy dzień i prawie miałem już zapytać ja wprost czy nie mogłaby mi pomóc w Indiach.
Weekend w Belgradzie, postanowiłem odświeżyć znajomość i umówiłem się na spotkanie – dopiero jak zszedłem do hotelowego lobby zorientowałem się, że przykładałem drabinę do niewłaściwej ściany.