Zwiedzanie Bogoty rozpoczynam kolejnego ranka. Rześka pogoda przypomina, że miasto położone jest na wysokości ponad 2600 m n. p. m. na rozległym płaskowyżu otoczone od wschodu górami a od zachodu oblane wodami Bogota River. Krótkie spodenki musza wiec poleżeć w szafie i poczekać na wycieczki poza Bogotę.
Julian odbiera mnie z hotelu i wraz z Juanem kierowca zabiera mnie najpierw do sanktuarium Monserrate, a potem do Muzeum Złota i w okolice Plaza de Bolivar.
W ciągu dnia temperatura nie przekracza 20 stopni, świeci słońce więc cieszę się ładną pogodę podczas zwiedzania. Szybko zapominam że Bogota położona jest tak wysoko więc i słońce grzeje tutaj mocniej… Na drugi dzień mam tego efekty – wyglądam jak spieczony rak.
Biedy tutaj nie widać, wręcz przeciwnie, elegancko i gustownie jak na hollywoodzkich produkcjach. Jak w każdym wielkim mieście bezdomni obok salonów luksusowych samochodów. Monumentalne, wielkie budynki (mimo wszystko jakoś wpisujące się w krajobraz) obok oryginalnej, klimatycznej pokolonialnej zabudowy. Każda większa ulica ma co kilkadziesiąt metrów obwoźny straganik, na którym kupić można owoce, soki albo papierosy na sztuki. Uliczni sprzedawcy oferują wszystko – owoce, napoje, chipsy, przekąski, kawę i… „minutos”. To ostatnie to kolumbijska „żywa” budka telefoniczna, czyli człowiek, który ma przypięte łańcuchami do paska kilka komórek, a chętni płacą określoną stawkę za każdą minutę połączenia.
W muzeum złote wyroby dawnych cywilizacji zachwycają precyzją i kunsztem. Ilość zgromadzonych tu eksponatów – ponad 30tys. wyrobów ze złota i 20tys. wyrobów z kości, ceramiki, kamienia, materiałów i szlachetnych kamieni to największa na świecie kolekcja tego typu.
W okolicach Plaza de Bolivia roi się od policjantów. Co kilka ulic musimy okazywać plecak, przeszukują też torby, torebki i reklamówki. Policjanci są praktycznie, na każdej większej i mniejszej ulicy – skupieni, poważni, ale i pomocni a czasami dodatkowo diabelnie przystojni i uśmiechnięci, na przywitanie podają rękę (a w drugiej mają pistolet) mówiąc, które rejony są ok, a w które lepiej się nie zapuszczać będąc gringo.
Zapraszam Juliana na lunch. Prowadzi mnie do La Puerta Falsa i proponuje spróbować Ajiaco – tradycyjnej indiańskiej zupy ziemniaczanej na bazie rosołu z kawałkami piersi kurczaka, serwowanej z kawałkiem kukurydzy w środku oraz ryżem i dojrzałym avocado obok. Sam zamawia sobie Tamal, przypominający trochę nasze gołąbki a który spożywają tutaj w czasie świąt.
Kolumbia fascynuje kulinarnie. Podczas kolejnych dni mam okazje objadać się ceviche, pechuga a la plancha i różnymi parrilladas.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.