Do Kolumbii wybrałam się z biegu. Na głowie tyle miałam różnych spraw w domu i w pracy, że nie przeczytałam zbyt wiele o tym kraju, ograniczyłem się raptem do wygooglowania paru pożytecznych informacji o zasadach wjazdu i tego, co ciekawego można zobaczyć w okolicach Bogoty.
Od rodziców i przyjaciół z Polski słyszałem głównie przestrogi. Z kimkolwiek bym nie rozmawiał, wszyscy jak jeden mąż przestrzegali przed wszystkim, co najgorsze: partyzantami, narkotykami, porwaniami, zabójstwami i ogólnie wszystkim, co najgorsze na świecie. Z natury jestem przekorny i gdyby to wszystko miałoby być prawdą, to nikt by tu nie mieszkał, żaden turysta nigdy nie wyściubiłby tam nosa, a Pizarro nigdy nie śmiałby szukać tam El Dorado… Jak zwykle, najgłośniej wypowiadali się o tym ci, którzy nigdy tam nie byli. Cała reszta, mam na myśli znajomych, którzy mieli to szczęście być tutaj przede mną, nie mogli się nachwalić tego kraju. Nie tylko przyrody, krajobrazów, owoców, ale też ludzi. Ich gościnności, uprzejmości i oraz podejścia do turystów. Kolumbijczycy są dumni ze swojego kraju i chcą, aby każdy kto opuszcza ich kraj zabrał ze sobą jak najlepsze wspomnienia. Tubylcy sami ostrzegą cię gdzie nie iść i gdzie uważać. Wiadomo, że trzeba zachować minimum ostrożności. W głowę można dostać też w Szwajcarii w centrum miasta. Stan bezpieczeństwa ulicznego w dużych miastach, na wybrzeżu i na głównych trasach w Kolumbii jest wyższy, niż w większości krajów kontynentu. Ogólnokrajowe bezpieczeństwo mocno się poprawiło – jeszcze w 2003 był to zupełnie inny kraj. Teraz tereny partyzantów się skurczyły, paramilitarnych jest jakaś garstka, liczba porwań się zmniejszyła, bomby już nie wybuchają tak często. Ale to że ktoś sobie pojedzie na pare dni do Bogoty i mu kule nad głową nie świszczą, samochody pułapki nie wybuchają nie obrazuje całości sytuacji w tym kraju. Chociaż jest to komfortowe, że obecnie większość Kolumbii można zwiedzać bez narażenia na ponadprzeciętne ryzyko.