Nie wiem jak to się stało, ale zapomniałem przedłużyć swój pobyt w hotelu. Powinienem wymeldować się w południe, choć mój samolot wylatywał do Frankfurtu dopiero po 22. Planowałem poprosić hotel o late check-out, ale coś mi się pokiełbasiło i w najlepsze całe popołudnie biegałem jeszcze po sklepach w centrum handlowym Andino. Ok 15 zadzwonił do mnie ktoś z recepcji i uświadomił mi, że dawno powinien był opuścić pokój. Byłem jakiś przymulony i zwaliłem winę na nich, że coś im się w systemie pomieszało, bo przecież pobyt mam wykupiony do jutra. Zorientowałem się dopiero jak zerknąłem na potwierdzenie rezerwacji. Zbiegłem do recepcji, prawie padłem na kolana, uderzyłem w wysokie tony jaka to ze mnie sierota, ponadskakiwałem trochę przed recepcjonistką, okrasiłem przedstawienie obezwładniającym spojrzeniem zbitego szczeniaka szukającego miłosierdzia i tym sposobem panią ogłuszyłem, bo przedłużyła mi pobyt do 18.00…za darmo.
Karma to jednak dziwka i wraca do człowieka…
Wieczorem mnie zmogło, miałem 40 stopni gorączki, puściłem pawia a potem telepiąc się od dreszczy pakowałem walizkę. Przez chwile myślałem, że to może Zica, bo coś pogryzło mnie w szyje, ale szybko odpędziłem te myśli. Jak na złość zamówiona wcześniej taksówka nie przyjechała, czekałem ponad godzinę i w końcu pojechałem na lotnisko hotelową. Na El Dorado dotarłem biały jak ściana, ledwo zdołałem nadać bagaż i słaniając się na nogach dotarłem do loungu i padłem na pierwszy z brzegu fotel. Chciało mi się pić, ale byłem zbyt slaby i bałem się, że zemdleje w drodze do baru. Trochę drzemałem, trochę leżałem aż w końcu udało mi się znaleźć w sobie resztki sił i pójść przynieść sobie filiżankę herbaty. Wsypałem coldrex i po pół godzinie stanąłem na nogi, na tyle że do samolotu wszedłem już o własnych siłach.
W Zurychu spędziłem noc. Miałem grzecznie wygrzać się w łóżku i zresztą tak zrobiłem, ale wieczorem pognało wilka do lasu. Gdyby pokoje mogły mówić to 309 opowiedziałby całkiem ciekawą historię z happy endem.