Na lotnisku w Rarotonga turystów witają dźwięki melodyjnej muzyki wydobywającej się maleńkiej ukalele. Lotnisko jest bardzo małe, ale pachnie egzotyką dalekiej egzotycznej wyspy rzuconej gdzieś na Pacyfiku. Znowu był wtorek po południu choć z Auckland wylecieliśmy w środę rano. Zostałem przywitany z naszyjnikiem z kwiatów hibiskusa zwanym tutaj dla odmiany ‚ei (lei na Hawajach), których intensywna woń drażniła mój zmysł powonienia. Nie chciałem nikomu robić przykrości dlatego dzielnie znosiłem ten zapach, aż dotarliśmy do hotelu i rzuciłem ten wieniec w kąt pokoju robakom na pożarcie. Nim odjechaliśmy w stronę Muri byliśmy świadkiem jak jakaś młoda kobieta podróżująca z mężem dostała nagle ataku epilepsji, pare osób zbiegło się by jej pomóc, wokoło zgromadziło się pełno gapiów. Niezły początek wakacji mieli – pomyślałem głośno. Pewnie zaszkodziło jej ‚ei – dokończyłem w myślach…
Muri Beachcober znajdował się w południowej części Rarotongi, dojazd z lotniska trwał niecałe 20 minut, po drodze mijaliśmy piękne widoki biało piaszczystych plaż, intensywnie soczysto zielonych palm kokosowych, sklepy, restauracje i salony spa. Co kilkadziesiąt metrów spotykało się znaki wskazujące kierunek drogi ewakuacyjnej w przypadku ataku fal tsunami. Podobno tsunami tutaj się nie zdarza dzięki olbrzymiemu, naturalnemu, kilkukilometrowemu uskokowi na dnie otaczającego wyspę oceanu, ale w dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo.
Recepcja była już zamknięta, miły, uśmiechnięty kierowca zaprowadził mnie do bungalowu, wręczył klucze i życzył udanego pobytu.
Beachcomber znajdował się tuż przy lagunie i pięknej plaży, otoczony był egzotycznym ogrodem oraz tu i ówdzie porozrzucanymi oczkami wodnymi. Na werandzie dwa hamaki do leniwego spędzania wolnego czasu, stół, leżaki, wiklinowa sofa oraz grill. Brakowało mi tutaj M. dzięki niemu moglibyśmy prawdziwie wykorzystać wszystkie te udogodnienia i luksusy. Dało się we znaki moje zboczenie zawodowe i od razu zacząłem szukać internetu. Okazało się, że jest ale bardzo powolny i na dodatek drogi. Rozpakowałem walizkę i poszedłem na spacer. Jeszcze 20 lat temu Muri było cichą i zapyziałą dziurą, która przyciągała turystów spragnionych rajskiej plaży, ciszy i błękitu morza. Dzięki zarobionymi zagranicą pieniędzy paru lokalnych mieszkańców wyspy wybudowało tu swoje domy, które z czasem przerobiono na wille bungalowy dla spragnionych pięknych widoków turystów, którzy skłoni byli zapłacić krocie by móc podziwiać ten rajski kawałek lądu, powstały restauracje, klub jachtowy, sklepy pojawiła się komercja.
Pierwszej nocy obudził mnie dziwny hałas, usłyszałem jakby czyjeś kroki ktoś na werandzie, ktoś lub coś jakby skradało się by wejść do środka. Było ciemno, wyobraźnia zaczęła działać, wyobrażałem sobie że zaraz zobaczę czyjąś twarz w szybie okna, złodzieja albo mordercę, a może tylko jakieś dzikie zwierzę (tygrys albo wilk) ale zreflektowałem się że tutaj przecież ich nie ma. A może dziki bezpański pies bestia albo nie… psychopata, który uciekł z zakładu i poluje by zabić, zjeść i a przedtem zgwałcić. Dopiero jak usłyszałem, że coś wchodzi do salonu zawołałem kto tam. Nikt się nie odezwał. Gdy znowu usłyszałem hałas krzyknąłem, zerwałem się z łóżka, zapaliłem światło i rzuciłem się do drzwi. Wtedy zorientowałem się, że jestem przecież nagi i że jeśli jest tam dzikie zwierzę użre mi fafika. Jaki było moje zdziwienie kiedy okazało się że do salonu weszło stado kur, zaczęły piszczeć dopiero gdy stanąłem w drzwiach gotowy odeprzeć atak obcego.
Nazajutrz dowiedziałem się, że na wyspie pełno jest bezpańskich kur, które przywieźli tu dawni podróżnicy i handlarze. Mam wrażenie, że jest ich tutaj więcej niż gołębi.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.