Po nocnym ataku drobiu zasnąłem jeszcze na kilka godzin. Rano zorganizowałem sobie wycieczkę po wyspie z lokalnym przewodnikiem. George – zjawił się kwadrans po 9 i bardzo się ucieszył gdy potwierdziłem, że jestem z Polski. Okazało się, że razem z nim pracuje Polka nijaka Izabella, która wyszła za Kiwi i razem z mężem przeprowadziła się aż tutaj. Jak widać na Polaków można teraz natknąć się naprawdę wszędzie. George w drodze po kolejną grupę turystów opowiadał mi co nieco o historii wysp. Nie wiedziałem, że rdzenni mieszkańcy Nowej Zelandii – Maorysi, przybyli tam właśnie z Wysp Cooka.
Zatrzymaliśmy się także przy niedokończonej inwestycji Sheratona. Okazały budynek a raczej cały kompleks budynków porozrzucanych w bliskiej odległości od oceanu straszył swoim upiornym widokiem. Brakowało tylko elewacji i wykończenia, by hotel mógł zacząć funkcjonować, ale stał on na miejscu przeklętym i ponoć żadna inwestycja nie miała prawa się tym w miejscu udać.
Współtowarzyszami wycieczki okazały się dwie pary Brytyjczyków, takich po 60. Zupełnie nie mój „cup of tea”, ale byłem miły, uprzejmy, inteligentny i zabawny przez co jak zwykle zdobyłem sobie sympatię u obu starszych pań. Jedna na koniec dnia, aż wyściskała mnie na pożegnanie. Zupełnie nie wiem co w sobie mam takiego, że starsze panie lgną do mnie jak muchy do miodu, mam tak od zawsze, odkąd pamiętam starsze panie miały do mnie słabość. Jedna była bardzo wygadana, ciągle demonstrowała swoją szeroką wiedzę na temat wyspy, jej historii, fauny, flory, lokalnych obyczajów, odwiedzanych miejsc, bo okazało się, że to jej piąty pobyt w tym miejscu. Gdy kontynuowała swoje tyrady o tym co wydarzyło się tutaj w latach 90. mogłem jedynie jej przyklasnąć i zrobiłem to w iście teatralny sposób: oh yes, indeed, how spledid it must have been.
Wyspa jest niewielka, zjechanie jej wokół samochodem zajmuje niecałą godzinę. George zadbał o część edukacyjną naszej wspólnej wędrówki i pokazał nam jak otwierać orzech kokosowy, jak i gdzie uderzać by rozłupać twardą skorupę i jak zrobić mleko kokosowe. W czasie jego lekcji o mało nie straciłem dwóch palców tak bardzo przejąłem się powierzonym zadaniem.
Ze smutkiem przyjąłem fakt, że podczas pobytu tutaj nie uda mi się zobaczyć dwóch ważnych rzeczy: niedzielnego jarmarku, który jest jednym z najbardziej kolorowych wydarzeń każdego tygodnia oraz że nie polecę na Aitutaki, bo nie pomyślałem, żeby zarezerwować tam wcześniej bilet. Wygląda na to, że mam dwa powody, by tu kiedyś wrócić.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.