Trochę czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do cen panujących w Niemczech. Ile razy szedłem na zakupy nosiłem w portfelu przynajmniej z 300 euro, tak na szelki wypadek, bez strachu że nagle mogłoby zabraknąć mi pieniędzy. Kupując jedzenie raczej się nie ograniczałem, ale ile razy patrzyłem na ostateczny rachunek to kwota wydawała się dziwnie mała.
To Szwajcaria mnie tak wypaczyła, sprawiła, że wchodząc na zakupy i kupując tylko podstawowe produkty liczę się z wydatkiem przynajmniej 100fr. Tutaj robię zakupy na dwie torby a często wciąż nie udaje mi się przekroczyć tej kwoty.
Grupę mam mieszaną: kilka Chinek, dwie Francuzki, Kanadyjka, Japończyk, kilku Irańczyków, Kurd z Syrii i Erytrejczyk. za każdym razem kiedy któryś Azjata próbuje mówić po niemiecku muszę nieźle się namęczyć żeby ich zrozumieć. Nie przeszkadza mi to, wręcz odwrotnie, mam z tego niezły ubaw ale nie okazuję tego, żeby ich nie zrazić. W klasie (brzmi dziwnie) już pierwszego dnia porobiły się grupki, każdy siedzi tylko ze „swoimi” a na przerwach trzyma się swojej grupy. Nikt nie chce rozmawiać z „imigrantami” który ten kurs mają za darmo, opłacony przez niemiecki rząd. Trochę z ciekawości a trochę z przekory usiadłem właśnie z nimi zupełnie nie przejmując się spojrzeniami innych a zwłaszcza nauczyciela. To tak w ramach przełamywania barier.
W pierwszym tygodniu złapało mnie jakiś dziwny choróbsko. Wstałem rano, normalnie zjadłam śniadanie, poprzedniego dnia też dobrze się czułem ale jak dotarłem do szkoły to nagle po prostu takie coś zemdliło, że wylądowałem w kiblu przez godzinę obejmując klozet. Wieczorem przyjechali rodzice. Od matki usłyszałem spicz, że od azylantów pewnie złapałem jakiś egzotyczny wirus, wysłuchałem exposé na temat chorób roznoszonych przez imigrantów z Afryki a na koniec pouczony żeby na zajęciach siedzieć w maseczce na twarzy…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.