Patelnia. Tak można opisać pogodę, po śniadaniu wybraliśmy się pieszo w kierunku Prateru i po drodze dwa razy zatrzymywaliśmy się na szklaneczkę aperol spritza, chowając się przed słońcem. Przy takich upałach najlepiej byłoby wlewać w siebie kufle zimnego piwa, ale biegalibyśmy po tym jak kot z pęcherzem. Gdyby ode mnie to zależało chyba nie wyściubiłbym dziś nosa spoza klimatyzowanego pokoju ale B. się napalił i nie chciałem go rozczarować.
Wieczorem wybraliśmy się do zum Leupold na prawdziwego winner sznycla.
W radissonie pełno jest Habibi z rodzinami, nie przeszkadzają mi kręcące się wszędzie pozakrywane kobiety pingwiny, bo dzięki temu nasz hotel jest najprawdopodobniej najbezpieczniejszym hotelem w Wiedniu, tutaj żadna bomba nie wybuchnie ani nikomu nie przyjdzie na myśl bieganie i częstowanie gości scyzorykiem albo maczetą. Nie mam najlepszej opinii o Katarczykach, zwłaszcza dzieciach bo grube to i brzydkie ale przede wszystkim fatalnie się zachowują.
Na śniadaniu przy jednym stolików siedzi katarska rodzina, dotknięta ewidentną epidemią otyłości: ojciec – ubrany w thobe z idealnie geometrycznie przystrzyżoną brodą, matka i dwie córki. Żona i jedna z córek całkowicie zakryte abayą, nekabem i ghotwą. Najmłodsza ma zakryte włosy, ale pokazuje twarz, niestety bardzo pryszczatą. Urodą nie grzeszy, bardzo pospolita facjata, żeby nie powiedzieć że końska i typowy kartoflany nos. Ojciec co chwila woła do kelnerki o sok, kawę, pieczywo, herbatę, nutellę, omlet albo naleśniki. Poirytowana kelnerka odpowiada mu bardzo grzecznie, że na śniadaniu jest bufet i samoobsługa, ale on wydaje się tego nie akceptować, żąda żeby mu wszystko przynoszono do stolika. Najmłodsza córka je z otwartymi ustami, widzę i słyszę jak mlaska, przeżuwa wszystko i lekko mnie odrzuca. Po chwili zaczyna charkać i ostentacyjnie kaszleć, wstaje podchodzi do bufetu i zaczyna kokofonię odgłosów chrumkania, chrypania, parskania, rzężenia i kasłania. Wcale nie zakrywa ust i jak widzę nachylającą się nad bufetem mam ochotę do niej podejść i walnąć jej plastrem szynki w ten wągrowaty czarny, pusty łeb tęskniący za rozumem. Początkowo nie reaguję, ale nóż otwiera mi się w kieszeni, zaczynam rozumieć dlaczego tacy jak ona nie jedzą wieprzowiny, przecież ona zachowuje się jak świnia.