Ładna ta Bratyslawa, tak akurat na jeden dzień, inaczej można by umrzeć z nudów, zwłaszcza gdy nie dopisuje pogoda a lało tego dnia jak z cebra. F. juz wcześniej kupił nam bilety na rejs statkiem wzdłuż Dunaju. Pech chciał, że od rana trwała ściana deszczu, myślałem że chłopaki się rozmyślą i zostaniemy w hotelu, ale nic z tego. Zaopatrzeni w parasole poszliśmy w kierunku Schwedenplatz.
Rozumiem mieszane uczucia jakie wywołuje stolica Słowacji: jednym się podoba a innych obrzydza i wydaje się bardzo nudna. Prawda pewnie leży po środku, bo Stare Miasto, okolice zamku, są naprawdę urokliwe, za to Dworzec Kolejowy zaniedbany i brudny, lepiej unikać tego miejsca po zmroku. Wracając wieczorem do Wiednia weszliśmy razem z F. do jednej z dworcowej kawiarni/ baru i na wejściu pożałowaliśmy tego wyczynu. W środku siedziały sama zakapiory, mordy zakazane, myślałem że nas tam przeszturchają i obrabują, ale zdążyli zmierzyć nas tylko wzrokiem i już nas nie było. Z kawy musieliśmy więc zrezygnować i czas do odjazdu pociągu przeczekaliśmy grzecznie na peronie…
Stare Miasto za to perełka – ulice zamknięte dla ruchu kołowego, większość pełna ludzi o każdej porze dnia, a w lecie także w nocy. Restauracje, kawiarnie, ogródki piwne i kocie łby nadają tej części Bratysławy kameralny charakter. Nie jest tak rozległe jak np. w Pradze, ale da się lubić.
P. łaził po mieście z wywieszonym językiem, co chwile komentując męskich przedstawicieli lokalnego kolorytu. Co chwilę jęczał i wołał „guarda che bello” na co z M. przestaliśmy w ogóle już zwracać uwagę. Na dłuższa metę jest to meczące, ale na szczęście widujemy się z nim tak rzadko że zdążyłem się uodpornić. M. obiecał mi że jeśli na stare lata mnie też tak odwali może mnie palnąć w głowę albo najlepiej od razu zastrzelić.
Po mimo niesprzyjającej pogody narobiliśmy tego dnia całą masę pamiątkowych zdjęć. Tylko F. nie chciał pozować uparcie twierdząc, że nie jest „abbastanza foto-higenico” i to powiedzenie zyskało miano kultowego.