W Szczecinie byłem raz w życiu, dawno temu, studiowałem jeszcze, pojechałem tam na romantyczny weekend z jednym takim, z perspektywy czasu mogę przyznać, że gustu nie miałem i stać było mnie na kogoś lepszego, no ale czasem krew nie woda a hormony robią kisiel z mózgu, ale wrzuciłem to do kosza z napisem błędy młodości. Miło wspominam to miasto, wyjście do klubu i dwie lokalne ewenementy wołające na nasz widok „cześć siostry” oraz wieczór w Cafe 22 i Radissona, który zrobił wtedy na mnie piorunujące wrażenie. Dowiedziałem się wtedy, że Szczecin wcale nie leży nad morzem a do plaży w Międzyzdrojach dzieli dystans jakichś 100 kilometrów.
Z perspektywy lat muszę przyznać, że miasto zdziadziało i straciło dla mnie swój urok aż nie chce się tam żyć, na każdym kroku oczojebny prowincjonalizm i hordy niemieckich turystów ubogacających lokalne tandetę i marazm. Ulice pełne malkontentów i jakby nigdy niezadowolonych z życia mieszkańców. Radisson lata świetności ma już za sobą, bliżej mu do zdezelowanej wersji Sobieskiego niż do 4-gwiazdkowego obiektu skandynawskiej marki. Pokoje i wnętrza czyste, ale czas jakby się tam zatrzymał w latach 90., pretensjonalna obsługa i ciężko wzdychające młode kelnerki, na szczęście nie wszyscy są tacy, bo niektóre panie po prostu do rany przyłóż. Miałem szczęście, bo przez cały mój pobyt świeciło słonce i było całkiem przyjemnie. Jakie było moje rozczarowanie, że Szczecin nie posiada Starego Miasta a to, co stanowi Rynek no cóż, urocze na swój sposób, choć sielski to on nie jest. W Galeriach handlowych buractwo i kawiarniano-odpustowe spędy, 20 kilo nadwagi, legginsy, kurtki z futerkiem, torebka Gucci i klapki Kubota – nic dodać nic ująć.