W Lecce, niedaleko Porta San Biagio, mamy naszą ulubioną knajpkę Blu Notte i właśnie tam chciałem spotkać się całą naszą trójką. M., pomysł ten spodobał się dopiero nazajutrz, ale do końca nie wiedział jak z niezręcznej sytuacji wybrnąć przed resztą braci. Jakimś sposobem w końcu znalazł wytłumaczenie i spotkaliśmy się w takim gronie, w jakim zaplanowaliśmy. A bracia wcale nie protestowali albo przynajmniej nie dali po sobie poznać. Jedzenie w Blu Notte było jak zwykle palce lizać, wieczór minął nam bardzo przyjemnie i beztrosko, bez dąsów, narzekania czy zbytniej kurtuazji. Tyle tylko, że nazajutrz rano M. poczuł się źle, wymiotował przez cały dzień, prawie w ogóle nie wstawał z łóżka – nie pojechaliśmy tego dnia na plażę. Osobiście nie rozpaczałem z tego powodu, spiekłem się na raka, ciało miałem obolałe, w ciapki i wyglądałem jak chodząca mapa świata.. Poza tym było mi żal M, zostałem z nim w hotelu, opiekując się, przynosząc suchary, napoje i upewniając się, że jeszcze żyje. Nawet wieczorem gdy przyjechała G., M nie był wstanie zejść na dół do lobby taki był wciąż osłabiony. Nie mając nic innego do robienia samotnie zjadłem śniadanie, potem lunch, w ciągu dnia zdezynfekowałem swój organizm odpowiednią ilością ginu z tonikiem a pod wieczór wybrałem się samotnie na spacer do miasta. Po mimo późnej pory wciąż było nieznośnie duszno i po kwadransie na czole pojawiły mi się stróżki potu.
Kręcąc się po uliczkach starego miasta rozmyślałem. Pamiętam ile razy wzbraniałem się, żeby tu przyjechać i ile razy M. powtarzał, że przyjadę raz i się zakocham tak jak w Rzymie. No i co? Miał rację. Bardzo lubię Puglię i nie wyobrażam sobie choćby jednego lata, by nie spędzić tutaj paru dni wakacji. Chciałbym żebyśmy tutaj kiedyś zamieszkali albo lepiej – mieli tutaj swój dom, do którego moglibyśmy przyjeżdżać kiedy tylko przyszłaby nam na to ochota.