Zrozumiałem na czym polega urok tego miejsca: eleganckie, historyczne wnętrza, bogaty wybór słodkich przekąsek, deserów czy całych zestawów śniadaniowych, do tego prosecco albo szampan i kawy do wyboru, bezszelestna i miła obsługa. Siedzieliśmy tam oczarowani splendorem i wcale nie spieszyło nam się z opuszczeniem tego lokalu. B. zadbała o każdy najmniejszy szczegół tego dnia, co było niesamowitą wygodą, bo zwykle to ja jestem tym, który musi wszystko organizować. Myślałem, że w Wiedniu robiłem już wszystko i dzień spędzę na powtórnym oglądaniu dobrze znanych mi miejsc i odwiedzaniu oklepanych atrakcji. Po śniadaniu B. zabrała mnie na Schwedenplatz skąd odpływał nasz statek na rejs po Dunaju. Mieliśmy niesamowitego farta z pogodą, świeciło słońce, było ponad 20 stopni, biegałem w krótkich spodenkach i cieszyłem się na tą przejażdżkę jak dziecko. Żeby dodać sobie humoru B. zamówiła nam kolejną porcję prosecco i campari z sokiem, bo kto powiedział, że o 11 nie można pić alkoholu? Siedzieliśmy sobie we dwójkę na pokładzie statku, leniwie wystawiając nasze ciała na miło prażące słońce, sączyliśmy drinki i cieszyliśmy się oczy widokami Wiednia. B. wydaje się rozumieć, że nigdy nie wrócę już do firmy tudzież wcale nie próbuje mnie przekonywać, do zmiany decyzji. Zdaje sobie sprawę z mojej sytuacji i rozumie, że w niektóre rzeczy nie ma co brnąć na siłę, by móc sobie jeszcze spokojnie spojrzeć w twarz.
W stolicy Austrii mnóstwo Polaków, na każdym kroku słyszałem nasz fenomenalnie pięknie brzmiący, szeleszczący język albo swojską kurwę. Żaden inny język nie jest dla mnie tak kolorowy jak właśnie polski, pełen chrząstkich, twardych, szeleszczących, hardych zgłosek a potem tylu tych miękkich ś ć ń psi wsi ci przez co cały pięknie szeleści i tak jakoś rytmicznie pięknie gra.
B. od dziecka marzyła o wizycie na Praterze, choć alkohol szumiał mi trochę w głowie a z nieba zaczął lać się lekko uciążliwy żar chętnie przystałem, by spełnić jej dziecięcy sen. Stare konie wgramoliły się na Wielki Młyn robiąc sobie przy tym całą masę pamiątkowych zdjęć. Następny w kolejce był lunch i nieśmiertelny wienersschnitzel i to był już ukłon w moją stronę. Miłym spacerkiem udaliśmy się w kierunku Ratusza, ogrodów, Opery i Miejskiego Parku zataczając piękne koło wokół wiedeńskiej starówki by na koniec wylądować w moim ulubionym barze na happy hour. Niestety mój ulubiony kelner wydaje się już tam nie pracować, za to wymieniono go na młodszy i optycznie atrakcyjniejszy model, co zauważyła nawet B. Przed powrotem na dworzec, weszliśmy jeszcze nieopodal na pizzę, gdzie jeszcze tydzień temu biesiadowałem z M. Przed wyjściem B. wbiła się do łazienki, ogarnąć się i przebrać przed czekającą nas podróżą pociągiem. W drodze powrotnej mieliśmy ciekawe towarzystwo w przedziale: ojca z córką. On mocno starszy, brodaty i wąsaty, o czarno-siwych, mocno kręconych włosach, krzaczastych brwiach, z olbrzymim odstającym brzuchem tzw. typ niedomyty trącający smrodkiem. Ona, typowa szara myszka, bez makijażu, w krótko ostrzyżonych jasno blond włosach, ubrana jakby w przypadkowe rzeczy. Oboje spali w łóżkach na dole i do końca myślałem, że to ojciec z córką, gdyby nad ranem Rumcajsowi śmierdziogębie nie zachciało się amorów i nie wśliznął się kobiecie do łóżka ładując jej język do ust. Odgłosy mlaskania roznosiły się echem po całym naszym przedziale. Widać niektórzy lubią na brudaska, co mnie akurat zawsze odrzucało.
Suma sumarum, oboje z B. wróciliśmy do Berna bardzo szczęśliwi i rozentuzjazmowani, ona za parę dni wylatuje na Dominikanę ale po powrocie obiecaliśmy wybrać się w podobnym stylu do Nicei.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.