Wodospady Kuang Si okazały się bardzo malowniczym miejscem, wziąłem ze sobą ręcznik, strój kąpielowy i klapki i tak jak wielu innych śmiałków skorzystałem z okazji by tam popływać. Kiedy wydawało mi się, że oto widziałem całe piękno wodospadu Kuang Si, ten udowodnił mi, że byłem w błędzie. Bo myliłby się ten, który uważa, że wodospad, to raptem kilka stopni wodnych. Tu jest ich wiele, jeden nad drugim w kilkudziesięciometrowej odległości jeden od drugiego. Idzie się tam malowniczą ścieżką pośród wysokich drzew opiętych powojami. Spływająca z góry woda jest w kilku kolorach w zależności od tego, jak padają na nią promienie słoneczne. Przez większość czasu woda ma kolor turkusowy, by za chwilę przybrać odcień niebieski, który wspaniale komponuje się z zielenią porastających brzegi bambusów i drzew, których nazw nawet nie znam. Poszliśmy wyżej, by zobaczyć więcej. Tam kaskady są bardziej widoczne, tym razem to nie pojedynczy próg wodny, lecz nachodzące na siebie kilka stopni. Woda spływa z jednego na drugi, rozbryzguje się kipiącą bielą, odcinającą się od pasa zieleni. Dookoła pełno turystów, grupka niemieckich geriatryków o siwych głowach i z brzuchami wystającymi spod pasa spodni podziwia ten cud natury i drze mordy tak głośno, że musiałem od nich uciec. Im wyżej, tym większe kaskady i tym piękniej, by na samym końcu osiągnąć kulminację piękna. Oto nagle zza drzew wyłania się wysoka skała z której rozbijając się o umieszczone niżej skały, spływa kaskada wody. Tu władze parku narodowego postawiły drewniany most, z którego można robić zdjęcia oraz podziwiać huczący obok wodospad. I nie dziwota, że wszyscy zatrzymują się na dłużej, opierają o barierki i w ciszy kontemplują piękno spadającej wody. Wszyscy, prócz Niemców, których mam ochotę zepchnąć w przepaść. Bo nawet huk spadającej z wysokości kilkudziesięciu metrów kaskady wody nie jest wstanie zagłuszyć ich wrzasków. Dopiero jak zanurzyłem się w wodzie poczułem czystą przyjemność przebywania w tym miejscu.
Gdy wróciliśmy do samochodu nasz kierowca pan Thai podał mi patyk na którym nadzianych było 12 świeżo co usmażonych świerszczy. Wziąłem przysmak bez krępacji, w przydrożnej budce kupiłem sobie popitkę – sok ze świeżo wyciskanych egzotycznych owoców – i pomodliłem się w myślach żeby się nie skompromitować i nagle się nie zrzygać. Thai pokazał mi jak obrać owada, oberwałem mu nóżki i głowę po czym resztę włożyłem do ust. Chrupało i strzelało mi trochę między zębami, ale było zjadliwe i wcale nie niesmaczne.
Rozochocony smakowaniem świerszczy, poprosiłem przewodnika o skombinowanie mi na rano baluta czyli embrionu kaczego, na co ten tylko się uśmiechnął, khai luk bo tak nazywa się to danie w Laosie jest tutaj ogólnie dostępne. Balut stanowi danie nabiałowo (jajeczno)-mięsne i ma postać gotowanego jajka kaczego, wewnątrz którego znajduje się w pełni uformowany zarodek ptaka, którego spożywa się w całości – wraz z kośćmi, dziobem, główką itd.
Popieram – Kuang Si to bardzo klimatyczne i przyjemne miejsce. pozdrawiam
bm
Nie myslalem, ze moze byc tam az tak ladnie a okazalo sie ze to prawdziwa perelka😃
Za to Pak Ou mnie bardzo rozczarowało. Na zdjęciach wychodzi znacznie lepiej 🙂
Czasem trzeba zobaczyc z bliska zeby sie przekonac ze jednak nie bylo warto