Równo dekadę temu dzień moich 30. urodzin okazał się mieć tak niesamowity finał, że do tej pory pamiętam tamten spokojny, niczego niezapowiadający poranek, a potem szalony wieczór w Grissino w gronie znajomych z pracy, wspominam kremowy tort, zimne ognie i obsługę śpiewającą Tanti auguri, potem jeszcze niesamowite ilości szampana który krążył mi potem w krwiobiegu przez następne kilkanaście godzin i ten przejmujący ból głowy nazajutrz w drodze do Avignonu. Pamiętam jak zatroskany M. wyciągał mnie z baru o północy abym zdarzył przespać choć kilka godzin nim wsiedliśmy do pociągu.
To były najlepsze nieplanowane urodzony jakie mogłem sobie wymarzyć, nie myślałem że byłbym wstanie jeszcze kiedykolwiek coś takiego przeżyć. Odkąd pracuję we Wrocławiu rzadziej bywam w Szwajcarii a tym samym rzadziej widuję się ze szwajcarskimi znajomymi. Kiedy się przenosiłem do Wrocławia każdy z nich zaklinał się, że będziemy się odwiedzać i nie powiem, miło było słuchać ich zapewnień, ale z drugiej strony rozsądek podpowiadał mi, że to tylko takie czcze gadanie, bo odległość zrobi swoje.
Dziewczyny z którymi latałem do Dubaju zsdzwoniły do mnie kilka tygodni temu, oznajmiając że przylecą świętować dzień moich okrągłych urodzin. Nie pozwolą mi spędzić takiego dnia w pojedynkę, wszystko mają już zaplanowane i porezerwowane więc będą na pewno… Żeby było weselej przylatują wraz ze swoimi rodzinami – w sumie 12 osób.
Pomysł mnie zaskoczył, ale bardzo pozytywnie. To najlepszy prezent jaki tylko mógłbym sobie wymyślić.
V. przyleciała z mężem już w niedzielę, pomogłem im zorganizować transport, przewodnika, zabrałem wieczorem do rynku na kolację i lody. Wrocław spodobał im się do tego stopnia, że postanowili niebawem tutaj wrócić, zwłaszcza że podróżowali z córką, która nie mogła wyjść z zachwytu nad ilością atrakcji, które ją tutaj spotkały.
Dziwne to uczucie oglądać ich w tym niecodziennym otoczeniu – wśród moich ulubionych miejsc i wroclawskich zakątków.