Giant Couseway miałem okazję odwiedzić w zeszłym roku, kiedy przyjechałem do Belfastu po raz pierwszy. Pamiętam, że był to jeden z tych cudów natury, który kusił mnie najbardziej, musiałem go w końcu zobaczyć. Tamtego dnia lał rzęsisty deszcz, na dodatek walił grad i wiało tak silnie i nieprzyjemnie, że dotarcie na miejsce okazało się nie lada wyczynem, nie wspominając już o chodzeniu po kamieniach czy zbliżaniu się do skraju słynnych bazaltowych kolumn. Wtedy odpuściłem sobie ten hardcore, bo bałem się że silny wiatr zmiecie mnie wprost do morza.
Gdy przylecieliśmy do Belfastu świeciło słońce. Pogoda była wprost wymarzona na zwiedzanie miasta i wycieczki poza nie.
M. dał się przekonać żebyśmy pojechali tam wynajęta taksówką, która na dwoje na rujnowała nam kieszeni a w dodatku po drodze zatrzymaliśmy się w destylarni Bushmills nota bene mojej ulubionej whiskey.
M. nie miał najlepszej opini o Belfaście, typowy shithole, w który przez ostatnie naście lat zainwestowano masę pieniędzy w rewitalizację budynków i przynależących do centrum dzielnic. Gdyby nie muzeum Titanica, bliskość Giants Causeway i miejsc gdzie kręcono Grę o Tron pewnie pies z kulawą nogą by się tutaj nie fatygował.
Punkt 10. pod Radissona podjechał kierowca i zabrał nas na naszą wycieczkę. Początkowo było ciężko go zrozumieć, bo akcent miał tak silny, że w ogóle nie rozumiałem co do mnie mówi, głównie przytakiwałem więc tylko głową albo zadawałem pytania wymagające odpowiedzi tak lub nie. W ciągu dnia przyzwyczaiłem się do jego akcentu, ale nasze początki były bardzo ciężkie.
Podczas zwiedzania Giant Couseway panowała piękna słoneczna pogoda, co stanowiło całkowite zaprzeczenie tego miejsca sprzed roku. Wchodziliśmy wszędzie gdzie się dało, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć tego dnia.
Bushmills okazał się mniej ciekawy, bo nie pozwolono robić nam zdjęć, co trochę pokrzyżowało nam nasze artystyczne plany. Za to zakupowo było już o wiele lepiej – potrójnie destylowany okaz każdy z nas zabrał ze sobą do domu.
Wieczorem poszłyśmy na steka do James Street South i było naprawdę przyjemnie choć drogo.
O ile w Londynie ciagle wpadaliśmy na Włochów o tyle Belfast należał do Polaków. Dostaliśmy piękny suit, zaprzyjaźniliśmy się z koleżanką kelnerką, która wynosiła nam później z kuchni podwójne porcje fish & chips, no bo dla gości z Polski przecież da się wszystko załatwić. Śmiałem się trochę z tego, ale w sumie dlaczego mielibyśmy nieskorzystać.