M. uparł się, że do Dublina pojedziemy pociągiem, jak Królowa Matka, która nie jeździ autobusami. Trochę mnie to bawiło, trochę wydawało się pretensjonalne, poza tym bilet kolejowy kosztował dwa razy więcej, ale pomyślałem co mi tam, nie będę przecież kruszył kopii o taką błahostkę. Stacja Belfast Central znajdowała się nieopodal naszego hotelu, nie warto było brać nawet taksówki, do stacji dotarliśmy pieszo ciągnąc leniwie nasze walizki i torby z zakupami. M. pierwszy raz nie kupił prawie nic, jak twierdził nic mu się nie spodobało a wydawać niepotrzebnie pieniędzy nie planował. Zaskoczyło mnie to, podejrzewałem nawet, że może krucho u niego z pieniędzmi, zapytałem delikatnie jak daje sobie rady mieszkając sam w Bernie, ale rzeczowo stwierdził, że nie mam się czym martwić. Znam go 11 lat, wiem kiedy nie mówi całej prawdy, ale tym razem zdecydowałem odpuścić.
Pociąg był pełen, na szczęście znaleźliśmy wolne miejsca i cała droga minęła nam w bardzo wygodnych warunkach. Co stacja dosiadali się nowi pasażerowie, tak że gdy dojeżdżaliśmy do Dublina nasz wagon wyglądał jak przysłowiowa puszka sardynek, wypełniony po brzegi stłoczonymi i ściśniętymi ludźmi.
Na chwilę zostawiłem M. pod wyjściem z Connolly Station a sam pobiegłem wypłacić pieniądze z bankomatu, wracając zahaczyłem o bar kawowy i kupiłem nam po cappuccino, bezbłędnie odgadując niewypowiedzianą potrzebę M.
Kolejne miasto i kolejny Radisson, tym razem nie dostaliśmy upgradu, ale pokój wciąż był bardzo ładny i elegancki. Zostawiliśmy nasze bagaże i poszliśmy na spacer w kierunku katedry.
Buty mnie obcierały, stopy bolały, przy każdym kroku boleśnie odczuwałem łydki, ale nie mogłem się skarżyć.
Liczę na ciekawostki z Dublina, nie każdy tam będzie, a zdziwień pewnie nie brakuje.
Pozdrawiam
Oj nie, nie brakuje