Coraz mniej mi do śmiechu, coraz trudniej wykrzesać mi z siebie dobry nastrój, sile się, żeby wydobyć z siebie pozytywne myśli choć jak mantrę powtarzam sobie ten czas musi w końcu minąć, wszystko się ułoży, muszę skoncentrować się na celu, muszę tylko uzbroić się w cierpliwość i nie przestawać szukać.
Jestem w punkcie wyjścia, dokładnie tam gdzie byłem 12 miesięcy temu, głowa zaczyna mnie boleć kiedy o tym wszystkim myślę. Znowu zaczynam żałować dawnych decyzji, czasami przysłaniają one nawet wszystkie inne sukcesy i dokonania, które udało mi się zrealizować. Probuje odganiać złe myśli i przywołać miłe wspomnienia, ale staje się to okrutnie ciężkim wysiłkiem. Marazm. Czasami wydaje mi się że chyba nie dam już rady, przygnębia mnie, że życie toczy się nie po mojej myśli.
Za dwa miesiące lecimy do z M do Azji, wydaje mi się że znowu uciekam, znowu zaklinam rzeczywistość a przecież jest źle.
Kilka dni temu zmienili nam daty wylotu z Hongkongu na Boracay i spędziłem przeszło 4 godziny na telefonie próbując to na nowo poukładać. Ciagle coś składam i naprawiam, mam tylko wrażenie że wszystkie działania są bezcelowe i tymczasowe, do następnego razu gdy znowu coś się rypnie i będę musiał zacząć budować od początku. Życie. Znowu mam pod górę.
Czasem mam ochotę cofnąć czas i wrócić tam gdzie byłem kiedyś, stres, niezadowolenie, frustracja, bezsenność niekończący się wkurw. Może gdybym padł na zawał albo dostał załamania nerwowego skończyłoby się to inaczej.
Nieustannie czegoś żałuję, próbuję wrócić na dawny tor i wyprostować swoje życie na nowo, ale nie udaje mi się to.
Przestaje ufać swoim umiejętnościom, tracę pewność siebie a myśli niebezpiecznie zaczynaja kręcić się wokół myśli, że tak już zostanie, że nie uda mi się wyrwać z tego zaklętego kręgu niepowodzeń. Powoli przestaje wierzyć że coś się zmieni choć wciaż tli się we mnie iskierka nadziei, że kiedyś powiem sobie: nie było łatwo, ale było warto.