Późnym wieczorem, zaraz po urodzinach F. poszliśmy jeszcze we dwójkę przejść się bez celu po starym mieście. M objadł się niemożliwie i ostatnie o czym marzył, to żeby położyć się spać o pełnym żołądku. Mnie jak na razie, udaje się utrzymać w ryzach swój wilczy apetyt i choć przysmaki kuchni włoskiej kuszą na każdym kroku, nie opycham się. W Lecce nie widać mnóstwa turystów, zdecydowanie jest ich mniej niż w poprzednich latach, ulice i skwery które znam zwykle były okupowane ale w tym sezonie pustki. Przyjemniej spaceruje się po starym mieście w nocy, kiedy brak jest dzikich tłumów, wszędzie można wejść nie narażając się na ścisk albo brak wolnego miejsca. Odkryłem parę ciekawych galerii, obkupiłem się w rzeczy do domu i chyba będę musiał wracać do Polski z dwoma bagażami.
Część spożywki udało mi się wysłać stąd w paczce. W Polsce kryzysu nie ma, w sklepach dostać można teraz prawie wszystko, ale niektórych past, serów, rodzajów kawy, biszkoptów, kasz, wędlin z Nursji czy oliwy dostać się nie da, więc zakupy robiłem codziennie, po czym wszystko zapakowałem w olbrzymi 23 kilogramowy karton i wysłałem kurierem do domu.
F. choć za uszami swoje ma i potrafi jak nikt, podnieść człowiekowi ciśnienie w kilka sekund, to trzeba mu przyznać ma facet gest i dba o najbliższych i o rodzinę. Zaprosił nas wszystkich na kolację do Lu Casale w San Cesario – sympatycznej, niewielkiej knajpki jakich we Włoszech nie brak. Wydaje mi się, że byliśmy już tutaj przy innej okazji, ale nie kojarzę kiedy. Pizzę pamiętam mieli dobrą i tanią. Czasem buzuje we mnie, gdy rozmawiają między sobą w dialekcie, bo za nic w świecie ich nie rozumiem, ale zmęczyło mnie upominanie się żeby w mojej obecności posługiwali się włoskim standardowym. Czasami jak przysłuchuję się ich rozmowom, problemom z czapy albo plotkom, to chyba wolę nie wiedzieć, przewracam tylko oczami i śmieję się w myślach. G ciągle użala się że nie mają pieniędzy, że S musiał zamknąć sklep, że nie mają na rachunki, że rachunki ich zaskakują, że auto się psuje, że wszędzie drożyzna, ale jednocześnie do pracy sama nie pójdzie, praktycznie nie gotuje, na śniadania chodzi do baru… Kiedyś zasugerowałem coś wprost na jej bolączki, trochę niegrzecznie i M kopnął mnie wtedy pod stołem w nogę, że potem dwa dni kulałem. Idź kobieto do pracy, rób coś, pomóż mężowi w sklepie, owoce układaj na półkach, dwie ręce masz, zdrowa jesteś, szyć i sprzątać też potrafisz, więc przestań narzekać. G lubi rzucać niby od niechcenia komentarz jaki to wstyd że M pracuje ponad 10 lat w Szwajcarii a bratu pracy jak dotąd żadnej nie załatwił. Ja reaguję zawsze tak samo – przeładowuję broń, wizualizując sobie jak strzelam z armaty w sam środek jej pustej głowy.
Ja się chyba nigdy z nimi nie dogadam, tyle nas różni, że czasami opadają mi ręce.
nie jest latwo ;))))
A rodziny się nie wybiera..
to fakt… i dobrze , ze masz cierpliwosc 😉 bez jest chyba gorzej