Noc w hotelu przy lotnisku minęła spokojnie, podczas gdy ja przespałem całe 6 godzin, M wiercił się i kręcił przekładając z boku na bok, bo różnica czasu dawała mu we znaki. Wczesno poranny lot do Honolulu okazał o wiele bardziej męczący niż cała nasza podróż z Europy do Stanów, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że z Zachodniego Wybrzeża na Hawaje leci się tak długo i że niby będąc już tak blisko wciąż byliśmy jednak hen daleko. Sama myśl, że mielibyśmy spędzić 24 godziny w samolocie do Auckland albo na Bora Bora stawiała pod znakiem zapytania nasze przyszłoroczne wakacje.
Po długich kilku godzinach w samolocie, ściśnięci jak sardynki, tylko na płynach w końcu osiągnęliśmy cel naszej podróży. Lądowanie na Oahu było przeżyciem samym w sobie – bajecznie malownicze widoki, bujna żywo kolorowa egzotyczna roślinność, czystość i porządek. Przy wejściu z samolotu czekała na nas młoda dziewczyna, która wręczyła nam splecione z orchidei barwne lei i odprowadziła do hali przylotów. Lei wydziela bardzo intensywny słodki zapach, od którego łatwo kręci się w głowie, do końca dnia miałem wrażenie jakbym spryskał się damską wodą kwiatową. Na filmach zwykle pokazuje się, że kwiatowe wieńce lei wręcza się każdemu przybywającemu na wyspy turyście co niestety jest marketingową bujdą – za naszą przyjemność musieliśmy zapłacić 70 dolarów.
W dniu przylotu witał nas deszcz, który towarzyszył nam do końca pobytu – w ciągu dnia kilkakrotnie niespodziewanie zdarzały się kilkusekundowe silne opady, które przynosiły ulgę sprażonemu słońcem ciału. Smażąc się na plaży i wsłuchując się w odgłos fal popadałem w lekką senność raz po raz budzony kroplami zimnego deszczu.
Hilton Hawaiian Village Hotel położony jest wprost przy plaży Kahanamoku w zachodniej Waikiki. Lecąc na Oahu zupełnie nie wiedziałem gdzie się zatrzymać, zależało nam na bliskości plaży, centrum, sklepów i restauracji, co by nie być wyłącznie uzależnionym od hotelowego jedzenia. Pokój w Rainbow Tower, którą znałem głównie z folderów i czołówek amerykańskich seriali, z przestronnym tarasem wychodzącym wprost na Pacyfik ostatecznie potwierdził, że oto dotarliśmy do raju. Hilton pod koniec lat 60. stworzył tutaj małą samowystarczalna wioskę, w której znajduje się kilka położonych blisko siebie budynków wieżowców z prawie 3000 pokoi z widokiem na morze, kompleks kilkunastu restauracji, barów, dziesiątki sklepów, biur podróży, wypożyczalni sprzętu sportowego, szkół surfingu, basenów, punktów obsługi gości – olbrzymi moloch do robienia pieniędzy, do której ściągają goście i celebryci, ci drudzy głównie po to by uatrakcyjnić pobyt wypoczywających tu wczasowiczów.
Teoretycznie przez cały czas moglibyśmy nie wychodzić poza nasz hotel, bo tutaj znajdowało się wszystko, co potrzebne człowiekowi do udanego wypoczynku.
Cały kompleks otoczony jest ogrodem, w którym oprócz tropikalnej roślinności i mnóstwa kwiatów można spotkać przechadzające się swobodnie flamingi, różnobarwne papugi a nawet pingwiny, w gałęziach drzew banian śpiewają kolorowe, znane tylko z Hawajów ptaki: i’iwi, elepaio i apapane, w małych oczkach wodnych pływają kolorowe, wielkie ryby tworząc prawdziwie sielską atmosferę tego miejsca.
Dominuje wysoka zabudowa, hotele położone wprost przy plaży kosztują odpowiednio więcej niż te położone po drugiej stronie ulicy przy Kalakaua Avenue.
Plaża jest długa, z czystym, drobnoziarnistym, żółtawym piaskiem, z bardzo dogodnym i gładkim wejściem do morza. Już od 8.00 rano słońce przypieka tutaj intensywnie a bliskość równika sprawia, że nawet w pochmurny dzień łatwo o poparzenie..
ale Waszych zdjec na plazy nie ma (;-
Czy pisałem już: „weź mnie, weź mnie?” 😉
aż się nie chce już tu być na tej mojej zawszonej wyspie…
bo Geenpease nie pozwala na fotografowanie wyrzuconych przez morskie fale foczek;)
Ty chyba masz juz kim sie zajac…;)
🙂