Nie wziąłem urlopu od środy, bo łudziłem się, że zrobię co ma zrobić do wtorku, zamknę miesiąc, wyślę raporty z rozliczeń międzyokresowych, sam lajcik, drobnicę zostawię sobie na środę i że w ogóle będę mógł pracować cały dzień z domu a w tzw. między czasie będę się pakował na samolot. We wtorek miałem lekki szał cipy w biurze, bo koleżanka z Niemiec postanowiła oświecić mnie swoim nowym projektem rozliczania VATu z datą wprowadzenia go w życie na wczoraj. U nas w firmie to korporacyjny standard, że najpierw coś się w życie wprowadza a później się o tym wszystkim ludzi informuje i szuka rozwiązań wiec zły nie byłem. Musiałem tylko przysiąść i stworzyć listę 100 powodów, dla których wprowadzić tego się ‘’od tak zaraz’’ a zwłaszcza w tak krótkim czasie. Ale żeby nie było, że jestem mało korporacyjny, nie jestem elastyczny i podchodzę do każdego projektu sceptycznie i bez entuzjazmu musiałem upewnić się, że argumenty będą łatwe do przełknięcia, ale zarazem wystarczające silne i przekonujące dla tych, którzy pociągają na górze za sznurki i zyskam dla siebie więcej czasu…
W środę od rana klepałem w laptopa odpowiadając na maile, podczas gdy M tego dnia miał akurat wolne dlatego trochę źle się czułem, że nie spędzamy tego dnia jakoś inaczej. Chwilą odskoczni był lunch z M w Punkcie na tajskim jedzeniu, podczas którego wpadł nam do głowy świetny pomysł. W ogóle to po 5 latach przepracowanych w firmie dostałem dodatkowo 4 tygodniowy płatny urlop, który muszę wykorzystać do lipca przyszłego roku. Miałem ambitny plan wyjechać z M na te kilka tygodni do Nowej Zelandii, ale odstraszają mnie ceny biletów i ogólnie sama podróż, latanie w cargo mnie zniechęca, bilet w klasie biznes kosztuje od 7 tys euro w górę, za mile się nie da. Dlatego wymyśleliśmy, że można by dolecieć gdzieś na Zachodnie Wybrzeże albo Japonii a stamtąd wykupić Air pass po wyspach Pacyfiku: Hawaje – Tahiti – Fidżi – Samoa – Mikronezja – Wyspy Cooka. Dostałem prawie orgazmu nad miską mojego pikantnego Kai Kolae z kurczakiem jak zaczęliśmy tę naszą wyprawę wspólnie wymyślać…
Nim doleciałem do Frankfurtu padł mi telefon i zdąłem sobie sprawę, że dziś bez komórki niewiele można zrobić. Chciałem powiadomić brata, że wylądowałem, ale żeby połączyć się do internetu trzeba wstukać kod który przychodzi na komórkę, jego numeru telefonu nie znam na pamięć bo przecież mam wpisany do listy kontaktów w… komórce i tak po prawie 15 latach przyszło mi przeprosić się ze zwykłą budką telefoniczną i aparatem na monety, ale za to z jakim sentymentem wykręcałem numer telefonu do domu.
W samolocie spałem jak dziecko, całe bite 8 godzin, rozłożyłem płasko wygodnie fotel, przykryłem się kocykiem, nałożyłem opaskę na zmęczone ślipia i przespałem praktycznie całą podróż co miało swoją dobrą stronę bo aklimatyzacja po przylocie do Argentyny przebiegła nadzwyczajnie szybko.
Buenos Aires wydaje się bardzo europejskie niż się tego spodziewaliśmy, w ogóle nie czuję jakbym wyjeżdżał z Europy, wszystko przypomina mi tutaj Hiszpanię, może oprócz tego ze trudno jest się gdziekolwiek dogadać po angielsku. Miasto o tej porze roku, pełne jest słońca, które daje nam popalić, co czuje już dzisiaj na karku. Olbrzymie XIX-wieczne gmachy kamienic, dostojne pałace licznych banków, przepyszne teatry i zabytkowe kościoły, niby Paryż, niby Madryt, niby wielka metropolia, ale bez amerykańskiego, agresywny sznytu. W czasie długiego leniwego spaceru obejrzeliśmy większość najważniejszych budynków i placów w centrum, nie wyłączając słynnego Różowego Domu, siedziby prezydenta, z której balkonu do tłumów przemawiała ‘’Towarzyszka Evita’’; a potem śpiewała Madonna.
Na ulicach chaos i zgiełk, ruch uliczny rządzi się własnymi zasadami, przechodnie stanowią dodatek, który usiłuje przeżyć, przechodząc przez ulice trzeba patrzeć w prawo, w lewo i do góry i na dół. Istnieje w tym wszystkim jednak niewytłumaczalna płynność i zgodność…
Lokalne restauracje i bary na pierwszy rzut oka przypominają typowe mordownie – na wejściu olbrzymi grill, stoły przykryte ceratą, dziki tłum ludzi i kelnerzy, którzy zależnie od własnego widzimisię bywają albo bardzo upierdliwi albo bardzo szarmanccy. W sklepach i restauracjach daje rade dogadać się mówiąc po włosku, choć mój brat usilnie stara się mnie przekonać, że mówienie w języku Carventesa jest bardzo proste: Vamos insieme czeniamos, facziamos cocktailos fortes con lombrellones e najebamos tutes noczes come dos desperados Polacos…
Niektóre dzielnice słyną z targów staroci, które odwiedzają tysiące turystów. W upalnym słońcu przedzieranie się przez stragany pełnych wszelkiej maści gratów i rupieci, które tutaj nazywa się starociami bądź antykami jest zajęciem męczącym: kryształowe kiczowate wazony, szydełkowe obrusy, zaśniedziałe sztućce, ramy luster, stoły na trzech nogach, kotary…
Miasto wielokulturowe, ale na ulicach dominują białe twarze zapewne za sprawą potomków europejskich imigrantów.
Mieszkańcy są bardzo ciepli, życzliwi, uśmiechnięci. Niestety Argentynki nie mogą się równać z Brazylijkami albo Wenezuelkami pod żadnym względem – przysadziste i z odstająco wypiętym dupskiem. Mocno tak sobie… Faceci są przystojni, czasem trochę niedogoleni, ochoczo demonstrujący parudniowy zarost i owłosiony tors, trochę też jakby nieodmyci, z dłuższymi lekko niechlujnie rozpuszczonymi włosami – kilka razy mało nie potknąłem się o własną erekcję…
Parę dni temu tez padła mi komórka a właściwie upadła z mych niezdarnych raczek na ziemie i już się nie obudziła.Rozumiem Twoje zdziwienie gdy odkrywasz ze świat bez tego urządzenia staje się skomplikowany 🙂
Buenos i erekcje … coś w tym jest z opisów Gombrowicza tez to wyłazi…
Rece Ci drza?… Jak bys wpadl w moje raczki to zapewniem Cie ze niezdarnie bym Cie z nich juz nie wypuscil.
Ja w swojej komorce mam wszytsko, od urodzin mamusi i szefowej po liste Top hot 100 ex kochankow
Obietnica brzmi…kusząco 😉
Mam nadzieje ze masz kopie tych wszystkich danych w komóreczce a nie tak jak ja…
Niedogoleni goryle. Fuj. Zaczynam Cię podejrzewać o skłonności fetyszystyczne…
to nie ze ma jest cos nie tak, tylkoz nimi, nie mam w kim wybierac, wszyscy tacy macho i owlosieni