Przy wigilijnym stole wszyscy składali sobie życzenia, podsłuchałem czego życzyli sobie rodzice, rodzice bratu, babcia rodzicom i bratu: zdrowia, pieniędzy, szybkiego spłacenia kredytu mieszkaniowego, dalekich podróży i szczęścia w miłości.
No i właśnie mnie nikt nie życzył pieniędzy…
To dość naturalne – myśleć o dobrze zarabiających specjalistach, dyrektorach i lekarzach „bogacze”. Skoro dużo zarabiasz, jesteś bogaty i masz kasy jak lodu.
A prawda jest taka, że po odcięciu źródła dochodów nie pozostanie mi za wiele.
W Polsce kwestia zarobków jest jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic każdej rodziny i każdego pracodawcy – to nie przypadek, że na zachodzie otwarcie podaje się proponowane wynagrodzenie już przy publikowaniu ogłoszenia o pracę, a u nas jest magiczne, zawsze powtarzające się pytanie „jaki poziom zarobków byłby dla Pana/Pani satysfakcjonujący?”. Klauzula o niejawności zarobków to kolejne potwierdzenie takiego stanu rzeczy. Skoro informacje o zarobkach są ściśle tajne, to wyrobiliśmy sobie inny sposób na zaglądanie ludziom do portfeli, co było jednym z ulubionych sportów niektórych moich ex przyjaciół a obecnie tylko mojej rodziny, której niestety się nie wybiera.
Cała „kultura” konsumpcjonizmu, inflacja stylu życia, wychowywanie nas na reklamach, życie na kredyt i ciągłe kreowanie fałszywych potrzeb opiera się na jednej podstawowej zasadzie: najlepiej, jeśli wydasz wszystko, co zarobisz. A w idealnej sytuacji jeszcze więcej – oczywiście na kredyt.
Dla mnie to pewien standard, który w obecnym momencie życia uważam za odpowiedni dla mnie, z ta różnicą ze nie biorę i nie mam żadnych kredytów. W określeniu poziomu „bogactwa” najważniejsze, bowiem nie jest to, ile zarabiam, ale ile oszczędzam.