Bogota

Ostatni punkt podróży. Jeszcze kilka dni tutaj a potem czekał mnie tylko długi powrót do domu. To, że moja walizka przeżyła wszystkie perturbacje tej podróży to był cud. Fakt ze mocno sfatygowano mi bagaż odkryłem zaraz po dotarciu do Mexico City, gdzie musiałem odebrać torbę by nadać ja z powrotem na kolejny lot Avianca. Powinienem był już tam zgłosić uszkodzony bagaż, ale nikt nie mówił na lotnisku po angielsku, chciałem jak najszybciej ogarnąć przesiadkę wiec machnąłem rękę. Podróżowanie nauczyło mnie, że przy każdym dalekim wyjeździe należy przygotować się na wymianę walizki, bo linie lotnicze traktują bagaż jako zło konieczne. Zaklinałem tylko los, byleby plastikowa walizka choć nowa a już zmasakrowana, dotrwała do końca tej podróży. Kilkakrotnie podczas tej podróży oczami wyobraźni wyobrażałem sobie ze za którymś razem moja walizka dotrze z oderwanym dnem a na taśmie w hali przylotów rozpoznam jedynie swoje porozrzucane niedbale rzeczy wyjeżdzające na taśmie. Torba choć mocno sfatygowana dotarła i do Bogoty, choć brakowało w niej jednego kolka a kolejne trzymało się na słowo honoru. Nie zamawiałem żadnego transportu z lotniska do hotelu, postanowiłem zaufać reklamom, że licencjonowani kierowcy z El Dorado dowiozą mnie na miejsce w normalnej cenie. Trafiłem na starszego pana, któremu dobrze patrzyło z oczu, pomogli mi zapakować mój bagaż do bagażnika, popatrzył na adres, potwierdził cenę i zawiózł mnie do centrum. Bogota. Teraz rozumiem dlaczego mieszkańcy Medellin ironizują ze stolica nie powinna być stolica bo nie ma tam metra podczas gdy Medellin może pochwalić się pierwszym i jak dotąd jedynym systemem metra w całym kraju. Metro w Medellin istnieje od prawie 30 lat. Obecnie system składa się z 2 linii i 25 stacji, a łączna długość tras wynosi 32 km. Bogota niestety cierpi notorycznie na słaby system transportu publicznego. Ponoć przyczynił się do tego gwałtowny wzrost populacji w minionych dziesięcioleciach. W rezultacie ruch jest potwornie chaotyczny a przepustowość miejskiej sieci transportowej jest dużo poniżej rzeczywistych potrzeb. Nie trzeba być specjalista transportu publicznego, bo na gole oko widać ze Bogocie brakuje sprawnej sieci podziemnej. Cały transport odbywa się drogą lądową, za pośrednictwem autobusów zorganizowanych w kilku oddzielnych systemach. Transmilenio – system szybkiej komunikacji autobusowej istniejący od dwóch dekad jest mylący choćby dlatego że autobusy mają swoje wydzielony pas, oddzielony od reszty alei, zamknięte stacje z ograniczonym dostępem co na pierwszy rzut oka przypomina stacje metra.


Praktycznie wybierając się gdzieś bardzo daleko zawsze biorę pod uwagę porę roku i określony klimat. Tutaj klimat stoi w miejscu, bo ponoć nie ma tu por roku. Nie jest ani gorąco, ani bardzo zimno. czasami pada. Zarezerwowałem sobie tanio hotel w dzielnicy La Candelaria i był to bardzo dobry wybór, bo nie miałem się do czego przyczepić. Przestronny pokój, blisko atrakcji, z pięknym widokiem i wszelkimi udogodnieniami. Zaraz po przylocie poszedłem przejść się po lokalnym bazarze, dotarłem do katedry i odkryłem Origen Bistro. La Candelaria to dzielnica Bogoty, w której zwyczajnie najwięcej „się dzieje”. Miejsce pełne różnorodnych zabytków, restauracji, szkół, hoteli. Całkowity miks wszystkiego, wąskie uliczki pełne wszystkiego, sklepów ze szmaragdami, rękodziełem prowadzące do znanych turystycznych punktów. Niezwykły klimat, kolorowe uliczki, piękne nowoczesne budynki, stare mury i natura, w postaci widoku na wzgórze Monserrate. Można powiedzieć, że ta dzielnica ma w sobie pewnego coś z każdego zakątka świata. Jest tam pięknie i warto się tam wybrać by nacieszyć oczy niezapomnianymi widokami. Na ulicach widać było biedę, dlatego nie ryzykowałem nie „dawałem papai” i nie rzucałem się w oczy.

Opublikowano podroze | Otagowano , | Dodaj komentarz

Cartagena

Cartagena to moje ulubione miasto w całej Kolumbii. Nie wyobrażałem sobie wizyty w Ameryce Południowej bez odwiedzenia tego miasta choćby na jeden dzień. Początkowo myślałem, że plan wyjazdu mam zbyt napięty, aby wcisnąć gdzieś wizytę tutaj, ale wtedy przypomniałem sobie, że nikt mnie przecież nie zmusza brać dwa tygodnie urlopu jak mogę trzy. Z Santa Marty powinienem był wziąć auto, by jak najszybciej dotrzeć tutaj, podobno trasa przez Barranquillę jest bardzo malownicza. Zamiast tego kupiłem tanio bilet na samolot, przez co leciałem naokoło, przez Bogotę.

W Cartagenie panował niesamowity upał, od 7.30 gdy tylko pojawiało się słońce temperatura robiła się nieznośnie wysoka. Tym razem nie spałem w Bocagrande, ale w sercu Starego Miasta niedaleko Getsemani. Wynająłem tanio pokój w klimatycznym, małym hotelu w stylu kolonialnej willi, wśród innych podobnych zabytkowych budynków, licznych barów, galerii, sklepów i restauracji. Wszystko wciśnięte pośród wąskich uliczek pełnych artystów, sprzedawców i turystów..

Kilkukrotnie odwiedziłem Getsemani, które po prostu kwitnie. Tylko 10 minut spaceru poza murami miasta i możesz odkryć jeden z najbardziej błyszczących obszarów w Kolumbii. Getsemani to dzielnica, w której każdy jest mile widziany. Biedni czy bogaci, turyści czy miejscowi. Na ulicach spotykałem dumnych mieszkańców, studentów, policje, artystyczną cyganerię, bezdomnych, enigmatycznych ulicznych sprzedawców i artystów. Na każdym kroku bije ciepło uśmiechów, które witają cię w każdym zakątku w prawdziwie karaibskim duchu. Getsemani jest autentycznie czarujące, piękne, magiczne, wyjątkowe i łatwo się w nim zakochać. Każdy plan podróży kolumbijskiego wybrzeża Karaibów powinien obejmować Cartagenę i przystanek w tej bardzo autentycznej dzielnicy. Nikogo tu nie obchodzi kim jesteś, wszyscy są razem jakby w sąsiedztwie. Nie ma różnicy między mną a nimi. Jakby jedna wielka rodzina z mieszanką różnych światów: Europejczycy, Amerykanie, Kolumbijczycy, Australijczycy, Wenezuelczycy i Włosi. W tych zalanych słońcem ulicach i kolonialnych budynkach, które błyszczą pod fasadami z jasnymi karaibskimi kolorami, człowiek czuje się jak w innym świecie..
Kilka osób odradzało mi tutaj nocne spacery, a już na pewno prosiło o pozostawienie drogich rzeczy w hotelowym sejfie. Jeśli mam coś zjeść to tylko gdzieś blisko, bo mogą mnie okraść. Wziąłem więc tylko trochę gotówki, telefon i ruszyłem niczym dziki kot na polowanie. Nie umiem powiedzieć, co zdziwiło mnie w Kolumbii najbardziej, gdy po raz pierwszy zobaczyłam kolumbijskie miasto – ludzie śpiący na trawie, kobiety z gigantycznymi implantami w pośladkach, czy przepiękne graffiti na niemal każdym murze. Moim zdaniem jedyne ryzyko jest takie, że będzie chciało się tu zostać. Przypadkowo poznany znajomy, wyciągnął mnie na kolację do Ana a potem na drinka do Terazza Municipal. Muszę powiedzieć, że nie czułem tam zagrożenia, ale pewnie dlatego że bujałem się z kimś lokalnym. Schodziliśmy kolorowe ulice wzdłuż i wszerz. Jedyne na co musiałem uważać to na zbyt natrętne prostytutki, które nie dawały mi spokoju i ciągle wrzeszczały na mnie papi albo niespodziewanie łapały za krocze. Ze srebrnymi torebkami na ramionach, rozmazanym makijażem i obcasami w dłoniach schodziły albo zaczynały „zmianę”. Ruja i porubstwo. W Kolumbii prostytucja jest legalna zwłaszcza w „dzielnicach tolerancji”, rząd walczy jedynie z prostytucją nieletnich co widać na każdym kroku na plakatach w hotelach i barach. To jedyny niesmak jaki pozostaje w pamięci z pobytu w Cartagenie.

Jedną z najbardziej przykrych form handlu była działalność czarnych kobiet w kolorowych, tradycyjnych sukniach, które z misami pełnymi owoców przechadzały się po cartageńskim rynku. Wściekłe i ociekające potem rozglądają się dookoła w poszukiwaniu turystów, którzy ukradkiem robią im zdjęcie. Jeśli takich znajdą, nie odpuszczają. Z misami pełnymi czerniejących bananów i ananasów biegną za nieszczęśnikami i domagają się pieniędzy „money, money. 10 dollars!” – krzyczą. Jeśli nie dostają tego, czego chcą, kręcą głowami i mamroczą pod nosem coś, co z pewnością nie jest pieśnią pochwalną.

Zawsze myślałam, że dla Latynosek matka natura była po prostu łaskawsza. Myliłem się. Przemierzając kolumbijskie miasta, nie ważne czy jest się kobietą czy mężczyzną nie sposób nie zwrócić uwagi na gigantyczne piersi i jeszcze większe pośladki Kolumbijek (tym bardziej, że typowym ubiorem są tu bluzki odsłaniające dekolt i obcisłe skórzane leginsy). Kolumbia jest jednym z państw, w których najczęściej dokonuje się operacji plastycznych. Ze względu na ogromny popyt, zabiegi powiększania biustu i pośladków są dużo tańsze, niż w pozostałych częściach świata. Wydatne kształty są wśród tutejszych kobiet bardzo pożądane. Świadczą o zdrowiu, płodności i po prostu uchodzą za niezwykle seksowne. W każdym sklepie z damską odzieżą można znaleźć specjalne majtki podnoszące pośladki oraz body sięgające do pół uda, gdzie w miejsce pośladków i biustu wszyte są naprawdę sporej wielkości poduszki. Trudno w to uwierzyć, ale to właśnie rodzice fundują swoim pociechom pierwszą operację plastyczną z okazji 15. urodzin. Z tej okazji Kolumbijki odwiedzają profesjonalnych stylistów, zakładają gigantyczne różowe suknie i obwieszają świecącymi ozdobami. Biorą udział w sesji zdjęciowej i organizują wielkie przyjęcie dla przyjaciół oraz krewnych, a rodzice biorą kredyt na kupno wymarzonego prezentu dla swoich małych kobietek – operacji powiększania piersi bądź pośladków.

Opublikowano podroze | Otagowano , | 2 Komentarze

Santa Marta – dzień 2

Jak tutaj wieje, ale serio cały dzień i noc mam wrażenie że szaleje jakiś huragan, w nocy trzęsą mi się szyby w oknach a że pokój mam na 11 piętrze w hotelu, na dodatek narożny to efekt mam jakby podwójny.

Dziś uświadomiono mnie, że choć mieszkam w centrum blisko promenady, to po 21 dla bezpieczeństwa, powinienem wracać do hotelu taksówką. Pojechałem zobaczyć Tagangę. Mówią że brzydka woda, zatłoczona plaża, drogie jedzenie, mnóstwo złodziei, jeszcze więcej prostytutek i narkotyków. Niektórzy odradzali. A mnie się tam strasznie podobało!

Stare miasto Santa Marta, choć to najstarsze miasto w Kolumbii, jest dość małe, więc zwiedzanie nie zajmuje wiele czasu.

Dziwne uczucie, jestem tutaj dopiero lekko ponad tydzień, przede mną kolejne dwa tygodnie urlopu a ja mam wrażenie że już odpocząłem i się naoglądałem. Nastąpiło chyba przebodźcowanie impulsami i stąd lekkie przestymulowanie, mój mózg nie nadąża przetwarzać dziesiątek informacji.

Mimo, że mieszkam blisko centrum, do hotelu mam raptem 10 minut drogi mój przewodnik kategorycznie zabronił mi wracać do niego pieszo po zmroku. Ponoć o problem jest tutaj bardzo łatwo.

Upał daje mi się we znaki. W Quinta de San Pedro Alejandrino, miejscu śmierci Simona Bolivara nie miałem krzty chęci oglądania czegokolwiek, ani hacjendy ani wolno biegających iguan.

Mam ochotę im tutaj przywalić za te maseczki. Lot wewnętrzny, Avianca, na zewnątrz 35 stopni na lotnisku brak klimy a ci mi z maseczką wyskakują. Chyba chcą żebym zszedł im na zawał

Opublikowano podroze | Otagowano , | 5 Komentarzy

Santa Marta

Przyleciałem późno w nocy, wychodzę z lotniska z bagażem, w tym momencie podchodzi do mnie facet i mówi: witaj señor jestem Jezus.

Tak miał na imię mój kierowca. I nawet nie wymawiał go „Hesus” tylko „Jesus”. Na Jezusa nie wyglądał, w spodenkach w koszulce polo no i miał ciemną skórę. Czarny Jezus. No ale skoro może być czarna Madonna to chyba Jezus też może być czarny.

Rano pojechałem do Parku Narodowego Tayrona – atrakcji Kolumbii. Przeszedłem 7.5 km w 35C upale, w majtkach miałem kisiel, potem z powrotem 7.5 km. Ledwo żyję, nogi mi drżą od wchodzenia po schodach. W opisie wycieczki było, że odbywa się ona pieszo, ale 14 km to nie jest dystans, który pokonuję codziennie. Drugi raz bym się nie zdecydował, ale jestem z siebie dumny, że tego dokonałem. Chodzenie poprzez gęstwinę, oglądanie na żywo palm i kokosów oraz innych, zupełnie mi nieznanych gatunków roślin, robi wrażenie. Trasy są tak skonstruowane, że droga czasami wiedzie poprzez dżunglę, a czasami wychodzi na plażę. Widoki były naprawdę ujmujące, soczysta bujna roślinność, palmy kokosowe, las deszczowy, plaże rajskie i nieskażone cywilizacją. Fantastyczne miejsce dla kogoś kto lubi outdoor, dżunglę, jazdę konno, treking, nocleg w namiocie bądź kąpiel w gorącym Morzu Karaibskim. Załapałem się na darmowy lunch i coś co próbowałem pierwszy raz w życiu: sok z marakui i owoców lilu (po polsku będzie to psianka lulo). Przepyszne i orzeźwiające. Potomkowie plemienia Tayrona nadal żyją w głębi parku i można ich spotkać zajętych swoimi sprawami. Są mili, ale unikają turystów, bo nie stanowimy dla nich żadnej atrakcji. A moim przewodnikiem okazał się Giuliano pół Włoch pół Kolumbijczyk z Piemontu, który przyjechał tu 10 lat temu.

Opublikowano podroze | Otagowano , | 7 Komentarzy

Aruba

Ten wyjazd to dla mnie swoiste pożegnanie z marką hoteli Radisson, wystawnym stylem życia, podróżowaniem w bardzo wygodnym stylu, wypoczynkiem w pięknych resortach w najdalszych zakątkach świata. To były najlepiej wydane 300 tysięcy zaoszczędzonych punktów w programie lojalnościowym a teraz mogę wrócić na ziemię. Resort na egzotycznej Arubie był ostatnim, który koniecznie chciałem odwiedzić. I tak trochę się spóźniłem, bo stary zamienił się w Hiltona a ten, w którym byłem od kilku lat ma nową lokalizację.


Pierwszego wieczoru dopadł mnie nieznośny nastrój melancholii, na szczęście nie trwał zbyt długo. Nie było porannego rytuału wspólnego picia kawy na tarasie ani wykwintnej kolacji w jakiejś mega wyrafinowanej miejscówce. Mogłem za to dowoli rozmawiać z kim tylko chciałem i robić na co tylko przychodziła mi ochota. Aruba to wyspa, na którą najlepiej wybrać się we dwoje – przyglądając się parom wokół mnie czuję się trochę wyalienowany. Z drugiej strony mój osobisty kult niezależności myślenia i wiara w racjonalizm oraz zdrowy rozsądek sprawiają, że wyrobiłem w sobie odporność na wszelkie odruchy stadne.

Minął raptem tydzień a ja jestem tak bardzo wypoczęty! Dzisiaj i tak nic nie robię. Zjadłam szybkie śniadanie w przyhotelowej kafejce i rzuciłem się na leżak przy basenie. To pierwszy raz kiedy nie planuję robić niczego pożytecznego prócz wylegiwania się i smażenia w słońcu. Wtarłem w siebie litry kremu z filtrem, do ręki książkę i nic mnie dzisiaj nie obchodzi, no może tylko raz po raz uzupełniam poziom płynów w organizmie za pomocą kolorowych napojów z palemką. Mój nowo poznany kolega z Wenezueli propaguje takie mieszkanki smaków, że muszę się pilnować aby się nie zapomnieć. Przed wyjściem na słońce wysmarowała się grubo kremem z wysokim filtrem a i tak spaliłem sobie rękę i lekko policzki.

Potrzebowałem takiego spokoju by zaplanować też kolejne dni pobytu w Kolumbii.
Nazajutrz z pokoju wyrzucili mnie punkt 11, miałem kilka godzin do odlotu samolotu do Bogoty a potem dalej do Santa Marta.

Opublikowano podroze | Otagowano , , | 2 Komentarze

Aruba – ciąg dalszy

Wczoraj popołudniu skusiłem się jeszcze na krótki objazd po wyspie. Dobrze, że nie wybrałem opcji całodniowej, bo plułbym sobie w brodę. Tutaj naprawdę nie ma nic do oglądania, a to co pokazują lokalne biura podróży to na siłę wybierane atrakcje: plantacje aloesu, liczne kaktusy, drzewa divi divi naturalne kompasy, latarnia morska, kaplica, naturalne skalne jaskinie i baseny. W zeszłym roku zachorowałem na rejs po Karaibach, 7 wysp w dwa tygodnie, zadręczałem M. byśmy się wybrali. Jak zobaczyłem turystów wylewających się z ogromnych statków hoteli, pakujących się do autobusów, głównie starców, na wózkach z rurkami poddającymi tlen wyleczyłem się z tego pomysłu na najbliższe kilka lat, jeśli nie do końca życia…

Opublikowano podroze | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Wakacje w raju

Aruba to kolejna perła Karaibów. Cudowne, krystaliczne, lazurowo-błękitne morze, miękki biały, drobny piasek, setki wysokich palm z przechadzającym się dumnie różowymi flamingami w pakiecie. W bezchmurne dni podobno można dostrzec stąd wybrzeże Wenezueli.

Po przylocie nareszcie mogłem się do woli wyspać, codzienne wczesne wstawanie w Medellin nie pozwoliło mi cieszyć się wolnym tak, jakbym tego potrzebował podczas urlopu. Leniwie i bez pośpiechu zjadłem śniadanie na tarasie, spokojnie wypiłem kawę układając w głowie plan na resztę pobytu.

Wybrałem się do Oranjestad – pomarańczowego miasta stolicy wyspy. Miasto naprawdę jest niewielkie: mały plac z kolorowymi kreolskimi domkami, w których znajdują się sklepy, biura oraz restauracje, przy placu nieopodal zlokalizowane są sklepy typu Zara.

Zaszedłem do również portu, w którym cumują olbrzymie wycieczkowce. „Podarowałem” sobie przejażdżkę Downtown Trolley, czyli tramwajem który kursuje pomiędzy portem i centrum miasta, bo średnia wieku na pokładzie tego pojazdu wynosiła 65 lat. Prócz tego kilka butików światowych luksusowych marek – potencjalny raj dla M. – ale mnie nie pociągają tego rodzaju zakupy. Obszedłem ścisłe centrum kilka razy, porobiłem zdjęcia, spróbowałem lokalnego pastechi – tradycyjnego arubańskiego śniadania, które może być również podawane jako przekąska, składające się ze smażonego w głębokim tłuszczu ciasta w kształcie półksiężyca, wypełnionego różnymi składnikami typu kurczak, wołowina, tuńczyk, warzywa lub ser. Kluczowy składnik jest zwykle łączony z drobno posiekaną cebulą, zieloną papryką, łodygami selera, rodzynkami, kminkiem, gałką muszkatołową i ostrą papryką. Potem takie pastechi smażone na złoty kolor mogłem spotkać na całej wyspie.

Jest rajsko, czysto, ładnie i bardzo spokojnie. Czas upływa między kolejnymi posiłkami i napojami z palemką albo przesiadywaniem na plaży lub dla odmiany przy basenie. Jedno muszę przyznać: na plaży czułem się jak na widokówce.

Skusiłem się na rejs katamaranem i nurkowanie z rurką. Wśród całej grupy turystów najliczniejszą grupę stanowili Amerykanie i Kanadyjczycy. Było raptem po 9 a niektórzy z towarzystwa byli już na lekkim gazie. Zrobiło mi się szkoda na widok zwłaszcza jednego chłopaka, na oko dwudziestoparolatka, mającego za kompana nabitego mięśniami ojca, no chyba że to nie był jego ojciec tylko papi. Chłopak miał ewidentnie przekrwione oczy, smutne, puste spojrzenie, ledwo trzymał się na nogach a jego towarzysz tylko wlewał w niego kolejne porcje wyskokowych trunków nadając niesamowite tempo temu wczesnoporannemu alkoholowemu maratonowi.

Opublikowano podroze | Otagowano , , | 2 Komentarze

Bon bini Aruba

Na Arubę wybrałem bardzo wczesny lot, co potem się na mnie zemściło, bo musiałem czekać prawie dwie godziny zanim wydali mi klucz do pokoju. Za to nie musiałem długo czekać na przesiadkę w Panamie. Copa zrobiła mi niespodziankę w postaci upgradu, więc na Tocumen za darmo zjadłem śniadanie i napiłem się kawy w loungu. Śmieszne uczycie, przypomniałem sobie, że prawie 7 lat temu byłem tutaj w ostatniej podróży do Ameryki Południowej – w sumie historia zatoczyła krąg.

Na lotnisku w Medellin przed wydaniem kart pokładowych poproszono mnie o świadectwo szczepienia przeciwko … żółtej febrze. Na szczęście byłem na to przygotowany.

Przed wylotem na urlop sprawdziłem zasady wjazdu do obu krajów i okazało się, że przylatując na Arubę z Kolumbii albo każdego innego kraju Ameryki Południowej, wymagane jest to świadectwo szczepienie o czym nie wiedziałem, bo nie było to takie oczywiste. Kiedyś zaszczepiłem się przeciwko żółtej febrze lecąc do Tanzanii, ale to było kilkanaście lat temu a szczepienie ważne jest tylko 10 lat. Zadzwoniłem do lekarza medycyny podróży, zapytać ile będzie kosztował mnie taki booster. Cena okazała się spora: 300 zł + 50 za wydanie żółtej książeczki. Jak wdałem się w głębszą rozmowę z pielęgniarką, dowiedziałem się, że szczepienie przeciwko żółtej gorączce ważne jest bezterminowo, bo zmieniły się wytyczne WHO. Poradziła mi sprawdzić czy aby na pewno muszę je wykonać, bo prawie 400 zł „piechotą nie chodzi”. Nie wiedziałem do kogo napisać, na stronach naszego MSZ niczego nie znalazłem, podobnie na holenderskim ani na forach podróżniczych. Przypadkiem znalazłem stronę aruba.com, na której było coś więcej o wymaganym szczepieniu przeciwko żółtej febrze, więc zdecydowałem do nich napisać. Odpowiedź przyszła po raptem kilkunastu minutach. Poradzono mi skontaktować się z jakimś ogólnym info mailem DVG a dodatkowo podano mi email do nijakiej Juretty. Na odpowiedź czekałem dwa dni a odpisała mi sama Juretta, która okazała się tadam tadam: Minister Ochrony Zdrowia wyspy Aruba.

Jeszcze przed wylotem z Kolumbii pobiegłem do bankomatu wypłacić dodatkowe peso, by mieć czym zapłacić za taksówkę po powrocie do Kolumbii. Znaleźć bankomat obsługujący europejskie karty wymaga uporu i szczęścia. Na lotnisku w Medellin znalazłem tylko jeden na siedem. Bankomat BBVA najpierw zabrzęczał zaszczękał, pokazał komunikat, że za operację zabiorą mi 18 zł prowizji po czym maszyna wypluła kartę, ale pieniędzy nie wydała.

Lot z Panamy na Arubę trwał niecałe 2 godziny, niebieskie, bezchmurne niebo i intensywne słońce od razu wprawiły mnie w dobry nastrój. Miła urzędniczka kontroli paszportowej wbiła mi do paszportu stempel Aruba One Happy Island i życzyła …udanego lotu, bo ewidentnie coś jej się pomyliło.

Na Arubie mnóstwo Wenezuelczyków, podobnie zresztą jak w Kolumbii, często nie mówiących ani słowa po angielsku. Kupując kawę i płacąc dolarami patrzyłem ze zdziwieniem jak niektórzy, by wydać mi resztę posiłkują się kalkulatorem.

Dostałem olbrzymi pokój na 3. pietrze z widokiem na basen.

Rozpakowując bagaż odkryłem, że zgubiłem soczewki. Groziło mi odkrywanie piękna Aruby jako osoba niedowidząca, nie mówiąc o tym że odbywanie dalszej podróży po Kolumbii byłoby lekkim koszmarem. Nauczka na przyszłość żeby zawsze wozić ze sobą zapasową parę. Z opresji uratował mnie optyk, który przywrócił mi wzrok a którego cudem wypatrzyłem szwendając się po Palm Beach.

Opublikowano podroze | Otagowano , , | 9 Komentarzy

Santa Fe de Antioquia – idealne pueblo na dzień

Bardzo dobrze mi się tutaj śpi muszę przyznać. Pokój mam przestronny, klimatyzacja daje rady, łóżko mam ponadwymiarowe może to dlatego. Chodzę spać wcześnie i bez problemu wstaję rano na śniadanie. Na dziś zorganizowałem sobie wyjazd do Santa Fe de Antioquia miasteczka położonego niecałe 60km od Medellin słynącego z dobrze zachowanej kolonialnej architektury i brukowanych uliczek. Artur – mój przewodnik zasugerował mi ten wyjazd. Od razu się zgodziłem. Dopiero później moje wyszukiwanie w sieci ujawniło że pozornie niewiele jest tam do zobaczenia, zrobienia czy doświadczenia. Na szczycie listy było odwiedzenie 6 kościołów i muzeum artefaktów religijnych… Biorąc pod uwagę, że nie jestem szczególnie religijny, nie miałam wysokich oczekiwań. Z pewnością nie brzmiało to tak zachęcająco jak pełen przygód i aktywności wyjazd do Guatapé.

Ponkć to jedno z najstarszych miast kolonialnych w Ameryce Łacińskiej i również jedno z najlepiej zachowanych pueblo w Kolumbii, w którym czas zasadniczo się zatrzymał.

Most, przejazd długim tunelem, przejazd tuk-tukiem, smakowanie tamaryndowca i to by było na tyle. Z całego dnia najlepiej zapamiętałem lunch, bo znalazłem knajpę serwującą moje ulubione ajiaco. Do tego michelada – meksykański napój z piwa, soku z limonki, różnych sosów, przypraw i papryczek chili serwowany w zimnej szklance z solną obwódką.

Opublikowano podroze | Otagowano , | 6 Komentarzy

Guatape

La Piedra Del Peñol, znana również jako El Peñol, El Peñón de Guatapé lub po prostu La Piedra to ogromny monolit skalny znaleziony w pobliżu wioski Guatapé w Antioquia w Kolumbii. To jedna z atrakcji, dla której zdecydowałem się właśnie na podróż do Medellin. Wg geologów kamień ma 65 mln lat a znajduje się niecałe 2 godziny drogi od Medellin. Chociaż istniały spory o własność skały między sąsiednim miastem El Peñol, skała znajduje się w gminie Guatapé. Widać nawet dwie duże białe litery, które są częścią niedokończonego graffiti, które określa roszczenia miasta.

Miałem trochę obaw czy nie będzie dziś padało ale od rana świeciło słońce. No może lekka przesada z tym świeceniem, ale było przyjemnie ciepło i nie lało. Wstałem wcześniej, żeby zejść na śniadanie i zdążyć przez chmarą amerykańskich studentów, którzy pojawili się niedawno w hotelu.

W Kolumbii prawie nigdzie nie można palić, w El Tesoro nie ma nawet wydzielonych stref dla palaczy, co jednych może wkurzać za to mnie nawet jest to na rękę. Żeby wejść na górę trzeba pokonać ponad 650 schodów a po papierosku to byłoby u mnie cienko z kondycją. Po drodze mijałem tęgich Amerykanów którzy zawracali po przejściu 100 schodków albo w połowie, bo kolana drżały im jak galareta. Wejście niby żadne halo, ale nie da się tam tak po prostu wejść bez chwili odpoczynku i złapania oddechu. Dla wygodnych istniała opcja przelotu helikopterem, ale chętnych jakoś nie widziałem. Szczyt zdobyłem w niecałe 20 minut, płuc nie wyplułem, ale trochę się przy tym zgrzałem.

Słońce jest tutaj bardzo zdradliwe. Niby 22 stopnie, chmury a znowu się dziś przysmażyłam. Jedną z najlepszych rzeczy do zrobienia w Guatape jest wędrowanie po wąskich uliczkach i placach między tęczowymi zocalos (panelami). Przemierzając to małe miasteczko, można podziwiać miejscowych delektujących się spokojną atmosferę oraz kawą na głównym placu. Miałem tutaj mnóstwo czasu akurat aby przejść się po brukowanej Calle del Recuerdo, znanej jako najpiękniejsza ulica w Guatape, wypić spokojnie kawę na Plaza del Zocalo, najbardziej kolorowym placu w mieście. W miasteczku pełno jest kolorowych kolumbijskich tuk-tuków.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na lunch nad jeziorem Guatape-Peñol, otoczonego bujnymi zielonymi wzgórzami. To, co czyni go tak wyjątkowym, to fakt, że ten ciekawie ukształtowany zbiornik wodny jest w rzeczywistości sztuczny, bo powstał w wyniku budowy zapory wodnej na rzece w latach 70-tych. Teraz tama ta jest odpowiedzialna za dostarczanie prawie 30% energii elektrycznej dla całej Kolumbii. Nad brzegiem jeziora podbudowały się piękne wille i nowoczesne rezydencje. Po tej w której nigdyś mieszkał Escobar pozostały tylko ruiny. Podróżując po okolicy mijaliśmy wycieczki autokarowe pełne spasionych Amerykanów i Meksykanów, którzy wylewali się jak szarańcza na każdym przystanku. W pewnym momencie naliczyłem ich siedem i miejsce zmieniło się diametralnie tracąc swój sielankowy urok.

Opublikowano podroze | Otagowano , | 6 Komentarzy